Skocz do zawartości

kotlet_schabowy

Użytkownicy
  • Postów

    4 158
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    1

Treść opublikowana przez kotlet_schabowy

  1. kotlet_schabowy

    HBO Max

    No średni to film, ale i tak nie wyobrażam sobie być fanem serialu i nie obejrzeć choćby z ciekawości, jak przedstawili/sparodiowali znanych i lubianych bohaterów. A w sumie pierwszy plan daje radę i nawet nietrafieni wizualnie Johnny i Junior nadrabiają charyzmą aktorów wcielających się w nich. Motyw główny fabuły nijaki i nieodkrywczy, a easter eggów dla widzów serialu zaskakująco niewiele, ale nie był to crap odrzucający od ekranu.
  2. To się w żaden sposób nie gryzie z tym, co napisałem. Oczywiście gdybam, ale to gdybanie opieram na przeszłości i doniesieniach z teraźniejszości. Zresztą Bioware nie ma jednego oddziału, który sobie klepie jedną grę naraz, gdy tworzyli Androbiedę, w produkcji też był DA:I, tyle, że DA wyszło pod koniec 2014, a Andromeda w obecnej formie zaczęła kształtować się praktycznie pod koniec 2015. Mam nadzieję, że się mylę i dostanę tym razem dobrego Mass Effecta, no ale po prostu w przeciwieństwie do większości graczy, jestem sceptyczny i pamiętliwy, jeśli chodzi o problemy i wpadki twórców. Przecież przy okazji każdej kolejnej gry Bioware co chwilę ktoś decyzyjny odchodzi, tytuły utykają w produkcji latami. Przymiarki do DA4 ruszyły w 2015, a gra nie ma jeszcze daty premiery xD. Historia się powtarza, no ale jak ktoś chce, to niech wierzy w PRowe frazesy.
  3. Powtórka z Andromedy się szykuje jeśli chodzi o oczekiwanie na jakieś info, premierę itd. Oni chyba mają niezły burdel w tej firmie i nadal nie potrafią tego ogarnąć, co zresztą wyszło po premierze właśnie ostatniego ME. Od rozpoczęcia prac i pierwszych zajawek do premiery minęło z 5 lat, po czym okazało się, że grę w ostatecznej formie klecili praktycznie od 2016 roku, porzucając niemal całe założenia i mechaniki, jakie opracowali do tego momentu. Trójka też miała chyba niezłe obsuwy.
  4. Podłączam się i (nie pierwszy raz zresztą) muszę wyrazić krytykę wobec szaty graficznej w piśmie, bo z jakichś przyczyn od paru-parunastu numerów jest po prostu nieładnie. Dziwne zestawienia kolorów, momentami chaos w układzie strony, brzydkie/rozmyte grafiki i screeny (szczególnie dotyczące retro), ogólnie wspomniany pierdolnik i brak estetyki.
  5. kotlet_schabowy

    HBO Max

    Bo w 2001 homoseksualizm Davida był elementem jego tożsamości, a wyjście "z szafy" dużym i ważnym aspektem w budowaniu relacji w rodzinie i pewności siebie. Był po prostu dobrze napisaną postacią, która poza swoją orientacją, miała pełno innych cech, za które ją pamiętamy. Analogicznie z największym kozakiem w The Wire. A stereotypowe lgbt w Netflixie to prostackie spełnianie "quoty", wrzucenie geja/transa, bo tak należy.
  6. kotlet_schabowy

    HBO Max

    Czy ja wiem, ja złapałem bakcyla przy pierwszej emisji w TVN, czyli mając jakieś 10-11 lat xD. Wiadomo, że wtedy nie ogarniałem wszystkich wątków i całej głębi (zresztą niektórych smaczków czy metafor bez poczytania w necie nadal bym pewnie sam nie wyłapał) ale jednak magnetyzm tej produkcji był niesamowity. Dla mnie absolutne TOP1 w osobistym rankingu. Kwestia podejścia. Jeśli czegoś nie widziałeś, to dla Ciebie w zasadzie to też nowość, nawet jak ma 20 lat xD. Wiadomo, można się przerazić skalą "przedsięwzięcia", kiedy serial ma w chuj sezonów (pamiętam, jak zbierałem się chociażby do Mad Men), ale z drugiej strony oglądanie nowości i sięganie za rok-dwa po jej kontynuację (jeśli się w ogóle pojawi) to dla mnie gorsza alternatywa od zaczynania czegoś, co już jest zakończone.
  7. Wolfenstein: The Old Blood Ze względu na setting (powrót do czasów wojennych, czyli 1946 roku) nie paliłem się do tego "dodatku" (cudzysłów, bo to w sumie osobna część serii, krótsza, ale nie aż tak bardzo). W Wolfach zawsze ceniłem właśnie ten retrofuturyzm, nazistów w USA, alternatywny rozwój wydarzeń po wojnie etc. Tutaj oczywiście też ten klimacik wisi w powietrzu, ale siłą rzeczy jest inaczej. Mimo wszystko byłem pozytywnie zaskoczony tym, że "zombiaki" pojawiają się dosyć późno w grze, bo tego motywu też nie lubię. Ogólnie: stary dobry Wolf, mięsiste strzelanie, kozackie bronie, jak ktoś lubi (jak ja) to można się trochę poskradać. Do tego czytanie notatek, jakieś tam gejmizmy typu wspinanie się po ścianach, czasem coś dla odmiany, w stylu kierowania mechem. Fabułę i rozwój bohaterów mocno stonowano (nawet Blazko coś mało komentuje wydarzenia), tak samo humor, więc całość jest trochę bardziej "nijaka", ale można to wybaczyć. No i ogólnie pierwsza połowa lepsza od drugiej. Trylogię Blazkowicza oceniam bardzo dobrze i szkoda, że nie dostaliśmy sensownego i pełnoprawnego sequela TNC. Może kiedyś. What Remains of Edith Finch Czyli dalsze nadrabianie zaległych blantmanów, dawkowane na przemian od "normalnych" gier. Z jednej strony nie jest to do końca mój świat (z reguły męczy mnie powolność eksploracji czy zamulanie specyficznymi zabiegami narracyjnymi), z drugiej lubię czasem się "odmóżdżyć". Przygoda Edith ma przede wszystkim jedną dużą zaletę: opowieść (poznawana poprzez zwiedzanie dużego, zahaczającego wręcz o labirynt, domu) składa się z grubsza z mini epizodów, kiedy to poznajemy losy poszczególnych członków rodziny Finchów, i prawie każdy taki epizod ma swój autonomiczny styl, zarówno wizualny, narracyjny, jak i gameplay'owy. Niektóre lepsze, niektóre gorsze, ale generalnie jest różnorodnie i przez to nie ma nudy. Zresztą trudno się znudzić przy czasie trwania całości wynoszącym jakieś 3-4h. Żadne cudo, a historyjka też mnie nie poruszyła, ale doświadczenie było interesujące.
  8. kotlet_schabowy

    HBO Max

    Ależ tu jest pełno złota, szczególnie, jak ktoś ma zaległości z klasykami. Sopranos, Wire, Oz, wszystko przynajmniej w HD i na dwa kliknięcia. To pierwszy abonament, z którym mam do czynienia i jestem pod wrażeniem samej idei i działania, choć parę techniczno-logistycznych zarzutów mógłbym mieć. No i w przypadku kategorii Cartoon Network straszny niedosyt, mam na myśli oczywiście brak oldschoolowych kreskówek (obawiam się, że wsiąknąłbym w to bardziej, niż w poważne seriale xD).
  9. Książę w Nowym Jorku 2: nie czekałem, zapomniałem nawet, że sequel powstaje, trafiłem na info o premierze, no to się skusiłem, bo jedynkę lubię. Oczywiście kontynuacja do tamtego poziomu się nawet nie zbliża. Abstrahując już od niepodrabialnego klimatu lat 80, film jest po prostu nijaki, a humor zwyczajnie nie działa. Duża w tym "zasługa" dwóch aspektów. Po pierwsze, większość akcji tym razem dzieje się w Zamundzie (ojczyzna Akeema). Jest to spowodowane pewnego rodzaju odwróceniem sytuacji: tym razem to rodzony nowojorczyk (bękart głównego bohatera) trafia w obcy sobie, afrykański świat. Po drugie, niestety, aktor wcielający się w tę rolę nie ma nawet ułamka charyzmy i komediowego wyczucia Eddiego Murphy'ego, a towarzyszący mu drugi plan bardziej żenuje, niż śmieszy. Mimo wszystko props za, jak na dzisiejsze standardy, dosyć niepoprawne i niegrzeczne (a po opiniach w necie i ocenach filmu wnioskuję, że dla wielu zwyczajnie niesmaczne) teksty i gagi. Ogólnie średniak, ale jak ktoś jest fanem jedynki, to można sprawdzić. CODA: typowo Oscarowy feel good movie, poza motywem głuchoniemej rodzinki opierający się na klasycznych kliszach typu "młody człowiek ma w życiu pod górkę i próbuje się wyrwać do lepszego świata, ale po drodze ma pełno przeszkód, do tego dorastanie, niemili rówieśnicy itd". Jednak wspomniana rodzina głównej bohaterki i przedstawienie problemów takich osób oraz ich słyszących dzieci, nie są jeszcze mocno przetrawione przez Hollywood (a mnie osobiście są mało znane), więc ogląda się to z zainteresowaniem. Ogólnie lubię czasem sobie odpalić takie kino, a zaletą Oscarów jest to, że w ogóle dowiaduje się o jego istnieniu. Jednak nagroda dla filmu roku naciągana, choć konkurencja szału nie robiła. Mimo wszystko polecam. Oczy Tammy Faye: sytuacja analogiczna do powyższej. Gdyby nie nagroda dla Jessici Chastain (pierwszoplanowa rola kobieca- baardzo typowa i wręcz "krzykliwa", no ale wierzę, że dobrze oddająca cechy pierwowzoru, bo film jest oparty na faktach), to pewnie bym się o nim prędko nie dowiedział. Do seansu zachęcił mnie też Andrew Garfield w głównej roli męskiej. W skrócie: historia małżeństwa teleewangelistów z USA, ich drogi na szczyt, sukcesu, a później, jak łatwo się domyślić, również upadku i problemów. Nic ponad typowe kino biograficzne, ale interesujące jest samo obserwowanie autentycznego, kuriozalnego z perspektywy naszej kultury (przynajmniej dla mnie, nawet jako osoby wierzącej) fenomenu i gigantycznych pieniędzy, jakie przeszły przez ręce tych ludzi. Nasuwa się oczywiste skojarzenie z "imperium" Rydzyka, ale to jednak zupełnie inna skala i styl. Jest kolorowo, plastikowo, momentami kiczowato, ale o to chodziło. Generalnie spoko.
  10. Te tekstury twarzy, szczegółowość modelu pistoletu na screenach przed premierą, faktura kurtki, no robiło to wrażenie. Ja miałem jakąś integrę przy Celeronie 433 i 64 MB RAM i jakimś cudem dało się grać, widocznie dobra optymalizacja była. Wspaniała gra. Info o remake'u jakoś mocno mi tętna nie przyspieszyło, ale jestem ciekaw, co z tego będzie. W sumie z punktu widzenia branży sytuacja, w której w każdej części gry ten sam bohater wygląda inaczej jest mocno nietypowa i nieco kuriozalna, ale Sam Lake na zawsze w sercu jako ten prawdziwy Max.
  11. Moonfall Czyli "Księżyc zmienił orbitę i spada na Ziemię" xD. W tle wątki obcych, AI i rodzinna drama, wszystko to sygnowane nazwiskiem niezawodnego Rolanda Emmericha. W skrócie: absolutne gówno. Tak głupiego filmu (a przynajmniej tak głupiego i jednocześnie udającego poważny i epicki, bo przykładowo taki "Old" jest równie debilny, ale przynajmniej śmieszny) nie widziałem od dawna, w sumie to chyba od czasu poprzedniej premiery tego samego reżysera, czyli "Dnia Niepodległości 2". Tak, Emmerich znowu "dostarczył", co w jego przypadku ostatnio oznacza, że od filmu najlepiej trzymać się z daleka. Mógłbym tu długo się znęcać nad poszczególnymi nielogicznościami, ale pewnie i tak ktoś w internecie dawno mnie wyręczył, zresztą nie ma to dużego sensu. Wystarczy powiedzieć, że jest tu więcej głupot, niż w takim "Armageddonie", ale w przeciwieństwie do klasyka z Brucem i spółką, tutaj nie dostajemy w zamian żadnych zalet. Pomijając denny scenariusz, chyba największym grzechem tego dzieła jest to, że w ogóle nie wykorzystano potencjału na fajne wizualia, które miał w całym swoim absurdzie motyw zbliżającego się do naszej planety Księżyca. W ogóle jak na 2h filmu to epickich, kosmicznych scen czy nawet dobrej rozpierduchy na Ziemi dostajemy dziwnie mało, a jak już się pojawia, to CGI w ogóle nie robi wrażenia. Zamiast tego mamy jeden z najbardziej dennych i najmniej wizualnie kreatywnych motywów sci-fi ostatnich lat, czyli "złego" w formie "chmury nanocząsteczek". Bohaterowie mają kija w dupie i nikogo mnie da się polubić (pomijam to, że są absolutnymi kliszami i reżyser kseruje zarówno swoje ulubione tropy, jak i motywy przerabiane dziesiątki razy w innych filmach: nieporadny nerd-sidekick, którego nikt nie brał na poważnie, ale jednak miał rację, silny żołnierz z problemami rodzinnymi/służbowymi, jego równie silna partnerka, zbuntowany dzieciak, wahający się przed trudną decyzją generał, do tego oczywiście motywy typu "ucieczka przed falą oceaniczną w ostatniej sekundzie", deszcz meteorytów, który w sumie nikomu nie robi krzywdy itd. Zresztą miałem się nie rozpisywać i nie pastwić, ale w sumie ciężko mi się powstrzymać, bo to nie jest crap w stylu "obejrzeć i się pośmiać z głupotek". "Moonfall" nie ma prawie żadnej wartości rozrywkowej, obraża inteligencję widza i jest wręcz szkodliwy. Dodajcie do tego niesmaczne biznesowe zagrywki, czyli wepchanie chińskich motywów i aktorów pod kątem tamtejszej widowni, czy product placement ruskich produktów i macie mniej więcej podsumowanie tego syfu. Na koniec niech będzie, że dam jakiegoś plusa: występuje tu paru niezłych aktorów i cóż, robią co mogą ze swoimi rolami, więc raczej nikt jakoś mocno nie gryzie w oczy. Aha, z seansu zapamiętam na pewno to, że jakieś pół filmu nie był pewien, czy główną rolę kobiecą odgrywa Halle Berry, czy ktoś zajebiście do niej podobny, ale o połowę młodszy. I niestety mam wrażenie, że to nie tylko efekt ładnego starzenia się tej aktorki (czego nie neguję), ale jakiegoś dziwacznego, nienaturalnego makijażu i filtra.
  12. Od niedawna w sklepach. Delikatnie mówiąc, nie polecam, parę zdań napisałem we "właśnie widziałem".
  13. Czasem miewałem podobne dylematy, ale staram się z tego wyleczyć, bo to strasznie męczy. Obiektywnie: lepiej kupić PS5 i we wszystkie zaległości (w tej samej przecież cenie, co grając na PS4) zagrać w lepszej jakości, a zakup jest przyszłościowy. Natomiast jeśli chodzi o kwestie subiektywne, czyli Twoje finanse, to już musisz sam sobie konkretnie odpowiedzieć na pytanie, na co mnie teraz stać? Jeżeli definitywnie nie możesz sobie pozwolić na wydatek 3k (minus gadżety z bundla, więc i tak wyjdzie ok. 2500 zł), no to wykreśl tę opcję od razu. PS4 Slim w tej cenie to niby dużo (swego czasu nowe za tyle śmigały), ale patrząc na inflację i chorą sytuację na rynku, to nie ma aż takiej tragedii (wystarczy porównać do ceny nówki, jeśli w ogóle jeszcze gdzieś są dostępne). Prosiak to już droższa zabawa i, jak sam zauważyłeś, polowanie na niepewne okazje na rynku wtórnym, więc jak ma być budżetowo, to bierz tego Slima, istnieje prawdopodobieństwo, że odsprzedasz go za rok może nawet bez straty. A jak nie, to kupuj to PS5 na raty i elo. No i wiem, że teraz takie gadanie nic nie daje, ale tak się kończy to dziwaczne kupowanie i odsprzedawanie konsol (swego czasu popularne na forumie).
  14. Sunset Overdrive W sumie fajna gierka, ale długo się rozkręcała, zanim złapałem bakcyla. Po prostu przez parę godzin, zanim zdobędzie się kilka określonych umiejętności ruchowych (głównie dash i odbicie od ziemi), przemieszczanie się jest dosyć ślamazarne, a przemieszczać się trzeba dużo. Całe szczęście później robi się naprawdę miodnie i śmiganie po mieście daje fun. W wielu momentach czuć, że to gra Insomniaków. Poruszanie się w locie przywołuje późniejszego Spider-Mana, elementy strzelankowe to wypisz wymaluj Ratchet (ale niestety dużo bardziej chaotyczny). Do tego niezły humor (na czele z łamaniem czwartej ściany), przyjemna dla oka, mocno kolorowa grafika (grałem na PC i 60 fps robi robotę, co ciekawe, gra defaultowo działała w 30 i trzeba było to zmienić w ustawieniach, różnica kolosalna, szczególnie w tak dynamicznej produkcji). Co prawda design postaci i przeciwników jest raczej meh, no ale trudno. Jeśli chodzi o wady, to ogólnie całość jest dosyć płytka, bo z grubsza cały czas robimy to samo. Otwarty, duży świat i milion znajdziek (tyle dobrze, że ilość potrzebna do postępu fabularnego jest dosyć mała i wpada niejako przy okazji) raczej męczą, a side questy są wręcz stereotypowo sztampowe, choć mają swoje momenty. Ale tutaj znowu kłania się Spidey z 2018, w którym też mieliśmy wielkie miasto i setki standardowych czynności do wykonania, ale za sprawą frajdy, jaką sprawiał sam gameplay, i tak robiło się te zadania z przyjemnością. I w Sunsecie jest podobnie. Poza tym na minus muzyka (nie dość, że całkowicie nie moje klimaty, to jeszcze mała różnorodność i niewielka playlista) i słabo przemyślany system rozwoju, czy to bohatera, czy broni. Opiera się on głównie na perkach, ale jak znajdziemy pasujący nam zestaw na początku gry, to w sumie możemy bez większych dylematów przejechać na nim całą przygodę. Analogicznie z arsenałem: wymyślne, groteskowe pukawki są wręcz symbolem tej gry i pod względem designerskim włożono w nie sporo pracy, ale co z tego, skoro z około 20 broni i tak używać jest sens może z 5 (tu casus Ratcheta). Co więcej, większość z nich jest opcjonalna, do kupienia w sklepiku, a kwoty są naprawdę ogromne i nawet po skończeniu fabuły nie było mnie stać na wszystko. Ogólnie waluta w grze jest słaba. No także niezła zabawa, takie luźne arcade bez większych ambicji, długość w sam raz (12h z DLC, które już mnie trochę zmęczyły), poziom trudności w sam raz, można się zrelaksować i pobawić czysto gameplay'owo. Ale jednocześnie w żadnym momencie nie byłem jakoś strasznie podjarany, nie oczekiwałem z niecierpliwością kolejnego odpalenia gry, takie trochę zagrać i zapomnieć.
  15. kotlet_schabowy

    OSCARY

    Tymczasem internetowi detektywi wyciągają brudy: Ja mimo, że sam nie żartuję z takich tematów i "sumienie" mam czyste, to nie lubię świętego oburzenia, a już tym bardziej, jak wyrażające je osoby same święte nie są. Nie oszukujmy się, ważnym elementem tej sprawy jest fakt, że adresatką żartu była kobieta, co jest o tyle ironiczne, że Hollywood i ogólnie popkultura USA tak mocno forsuje siłę kobiet i wręcz odrzuca etos "damy w opałach", którą musi ratować facet. Ciekawe, jak sama zainteresowana to ocenia, ale tak szczerze, nie w przemyślanym pod publiczkę tekście.
  16. Fanbase to akurat za każdym razem jest podniecony i dosłownie przy każdej nowej filmowej inkarnacji tej postaci od czasów Ledgera w szeroko pojętych komentarzach widzę "nie no poprzedni Joker był kozak, ale dopiero TEN jest mistrzowski". I mam też wrażenie, że twórcy filmów siadając do tej postaci za każdym razem stawiają sobie za cel sprostanie temu hype'owi. Może lepiej by było po prostu dać sobie/nam chwilę odpocząć od tej postaci? Liczyłem na to właśnie w przypadku najnowszego Batmana
  17. Observer: System Redux Pierwsza styczność z tytułem, więc pomijam tu ocenę różnic między wersją z 2017. Jedna z nielicznych już gierek z poprzedniej generacji, która tkwiła w backlogu, no i stanęło na tym, że skończyłem ją na PC. Nie obyło się oczywiście bez pewnych zgrzytów technicznych (crashe, początkowe problemy z padem), no ale już zdążyłem się przyzwyczaić, że PC gaming w pewnych kwestiach chyba nigdy się nie zmieni. No nic. Observera można by podsumować jako reprezentanta słynnych symulatorów chodzenia, ale interakcji i czystej gry jest tu naprawdę sporo (to zupełnie inny biegun niż niektóre blantmany, np. taki Dead Esther, gdzie praktycznie się nie gra). Sporo chodzenia, oglądania przedmiotów, urozmaiconego dwoma trybami wizji (co samo w sobie jest trochę upierdliwe i prowadzi do ciągłego mieszania "wizjerami" przy zwiedzaniu każdego pomieszczenia), jakieś tam dialogi, a nawet elementy skradania (raczej niepotrzebne, choć nie tak upierdliwe, jak się spodziewałem). Robotę robi przede wszystkim klimat i naprawdę gęsta, cyberpunkowa otoczka. Dodatkowy plusik za osadzenie akcji (co w sumie poza małymi smaczkami nie jest w ogóle odczuwalne) w Krakowie. W powietrzu cały czas czuć ducha Blade Runnera. No dla fanów takich motywów jest to naprawdę dobra przygoda (z wisienką na torcie w postaci-co prawda mocno zmęczonego życiem, ale dobrze pasującego do roli-Rutgera Hauera w roli głównej). Szkoda tylko, że jakoś tak w połowie gry (trwającej ok. 8-10h, w zależności od tego, ile pobocznych zadań zaliczymy) wjeżdżają już na grubo motywy horrorowe, co zupełnie mi nie siadło i stało się zwyczajnie męczące. Paranoje, surrealizm, makabryczne motywy: nie moje klimaty i gryzą się z dystopijnym sci-fi. Co gorsza, kilka razy zwiedzamy umysły innych postaci, co wiąże się z naprawdę długimi i męczącymi sekwencjami psychotycznych wizji, które są na dodatek mało interaktywne. Ot przemy przed siebie i "podziwiamy" kolejne odjechane obrazki, oczekując końca. To chyba największy minus tej gry. Scenariusz też w pewnym momencie dosyć mocno się gmatwa i w rezultacie nie jest specjalnie wciągający, ale końcówka jest dosyć mocna. Graficznie bardzo dobrze, choć z dosyć mocnym ziarnem i momentami mało wyraźnie. Dobry design (retrofuturyzm ze sprzętami rodem z lat 80) i niezłe efekty. Ogólnie ciekawe doświadczenie, warte przeżycia, ale wolałbym inne proporcje horror: cyberpunk.
  18. kotlet_schabowy

    OSCARY

    Nie no udawanie ataku paniki w stylu gimnazjalisty wydurniającego się przed klasą to jednak co innego, niż powiedzieć, że ze względu na łysienie pasujesz teraz do roli G.I. Jane. Tym bardziej, że często ludzie np. po chemioterapii sami sobie toczą bekę z takich spraw. I tym bardziej, że pewnie jakby mi się chciało googlować, to bym znalazł 100 żartów z łysych facetów rzucanych publicznie przez celebrytów. Owszem, nie każdy musi mieć ten mityczny dystans i sam nie jestem z tych, co przyjąłby takie coś z zadowoleniem, no ale też nie każdy jest gwiazdą na afiszu, która powinna liczyć się (szczególnie uczestnicząc w takiej czy innej formie "imprezy") z żartem, no i też umieć wybrnąć z tego w inny sposób, niż metody plemienne. No i powtórzę się: chłop sam się z tego odruchowo śmiał, więc widz ma niezły dysonans między jego szczerym śmiechem, a miną w stylu "zajebę go". Bo później efekt w skali makro będzie taki, że komicy będą stosować coraz mocniejszą autocenzurę. Przecież idąc tym tropem to Ricky Gervais powinien regularnie dostawać po mordzie xD. A tak w ogóle to Smith przeprosił Rocka: https://wydarzenia.interia.pl/zagranica/news-will-smith-publicznie-przeprosil-chrisa-rocka,nId,5924634
  19. Bad Company 2 w sumie spoko, choć po latach pamiętam z niej głównie niezłą grafikę i polski dubbing (z Pazurą na czele), jedna z ostatnich gier, w które grałem z polskimi dialogami i nie powiem, miało to klimat. Poza tym, wiadomo, rozwałka i raczej dosyć generyczne strzelanie. xD
  20. kotlet_schabowy

    OSCARY

    Raczej nie ustawka, no ale z drugiej strony to profesjonalni aktorzy, mogą swoimi reakcjami zmylić obserwatora. Mimo wszystko cały przebieg wygląda dosyć, że tak powiem, autentycznie. Inna sprawa, że Will sam śmiał się początkowo z żartu, co zdecydowanie działa na jego niekorzyść abstrahując już od ogólnej oceny takiego zachowania. Jak już faktycznie musiał "bronić honoru żony" (xd), to myślę, że wystarczające by było, gdyby tam wszedł i powiedział przy wszystkich, że Rock przegiął i ma przeprosić. Beka.
  21. kotlet_schabowy

    OSCARY

    Pewnie linki będą latać choćby po wykopie. Ja raczej kolejny rok odpuszczam, choć może, jak nie padnę, odpalę sobie choćby początek do snu. Zestaw nominowanych trochę lepszy, niż rok czy dwa lata temu i nawet sporo z nich obejrzałem bez zmuszania się (a że mało co ostatecznie zrobiło na mnie wrażenie, to inna sprawa). Abstrahując od chorej dla Europejczyków pory emisji, czasu trwania i formy gali, to jak widzę, kto ma ją w tym roku prowadzić, to tym bardziej skłaniam się do decyzji o spasowaniu xD Psie Pazury za najlepszy film i/lub reżyserię, Diuna techniczne, ale może jednak coś z głównej puli, Licorice Pizza jako największy pominięty (słusznie), może "niespodzianka" z nagrodą za scenariusz dla Nie Patrz w Górę. Aktorsko czuję, że wyróżnią Willa Smitha. Tak to widzę.
  22. Oj tak, Lair of the Shadow Broker to kozak. Do wymienionych zalet warto dopisać jeszcze świetny, nowy kawałek w OST. No i ta atmosfera: najpierw wizyta na jednej z bardziej klimatycznych planet/miast w serii, a później oryginalny i interesujący patent ze statkiem poruszającym się w atmosferze na granicy dnia i nocy. Kreatywnie i ciekawie. Jedno DLC i jedna nowa rasa, ciekawsza, niż cała menażeria z Andromedy (a tam ile tych nowych ras było w całej grze, dwie, trzy xD?).
  23. Walking Dead: Sezon 3 (A New Frontier) i sezon 4 Powrót do świata WD po kilku latach przerwy. 1 i 2 sezon (plus DLC) ogrywałem na kompie, przenosząc dalej save'y, ale trójki już mój blaszak nie pociągnął, więc utknąłem trochę w próżni, bo sięgać po konsolowy port i robić jakieś cuda z importem save'a mi się nie uśmiechały. Koniec końców, kiedy już odpaliłem trzeci sezon na nowym sprzęcie, okazało się, że "fizycznie" importować zapisu już się po prostu nie da, a jedyna opcja to instalacja S2, eksport do chmury i import w trójce, oczywiście wszystko to z używaniem konta Telltale, które swego czasu już w ogóle nie obsługiwało tych gier xD. No ogólnie jebać takie motywy, musiałem sobie symulować swoje wybory na początku S3, co w sumie i tak opierało się bardziej na instynkcie, bo wielu rzeczy już po prostu nie pamiętałem Ogólnie to mniej więcej nadal te same gry, co zawsze, tyle, że tym razem chyba jeszcze bardziej ograniczające nam kontrolę nad postaciami (a jakakolwiek "zabawa" ekwipunkiem praktycznie zaniknęła). To chyba najmniej interaktywne sezony z całej serii. Nie, żebym jakoś mocno potrzebował łażenia postacią i rozwiązywania zagadek akurat w serii Walking Dead, która przecież zawsze opierała się na budowaniu relacji z postaciami, fabule i trudnych decyzjach, no ale tutaj już naprawdę czuć, że to samograj bardziej do oglądania, niż grania. Historia i postacie w przypadku Nowej Granicy to odbicie w bok od przygody Clementine (która pełni tu rolę drugoplanowego NPC) i jak można się było spodziewać, taka decyzja to niewypał. Jakby chociaż nowa ekipa bohaterów była interesująca i charakterna, to nie byłoby to aż takim problemem. Sęk w tym, że są to postacie w większości bezjajeczne i nieciekawe, nie mówiąc o tym, że funkcjonują w oderwaniu od reszty serii i ani nie mamy tu powrotu znajomych z poprzednich sezonów, ani bohaterowie ANF nie wracają w finałowych odcinkach. Czyli ogólnie mówiąc dygresja, z której największe znaczenie dla całej serii ma wątek Alvina Juniora. Tu przejdę do tej lepszej z opisywanych części. W czwartym sezonie twórcy (swoją drogą proces produkcyjny to był niezły bajzel, w praktyce pół gry zrobiła jedna ekipa, a pół druga) naprawili swój błąd i oddali nam kontrolę nad znaną i lubianą Clem. Historyjka jest całkiem zgrabnie poprowadzona i zabieg pachnący Władcą Much, czyli mała społeczność ocalałych dzieciaków ze swoimi rządami i zwyczajami, całkiem mi przypasował. Mamy powroty, mamy dylematy, mamy wzruszenia (wywołane dosyć tanią i oczywistą metodą, ale spełniającą swoje zadanie) no i przede wszystkim w miarę ciekawych bohaterów i swego rodzaju pętlę, bo tym razem to Clem jest opiekunem i nauczycielem młodego podopiecznego. Całość była wciągającą przygodą, nawet dla osoby nie mającej dosłownie nic wspólnego z szeroko pojętym światem Walking Dead. To też najlepszy (przynajmniej z tych, w które grałem) samograj od Telltale.
  24. Średniaczek z naprawdę głupimi zagrywkami fabularnymi, z pomysłem wyjściowym na czele. Wiadomo, że fajnie było oglądać różnych bohaterów z innych uniwersów, ale w dużej mierze to był tylko fan service bez jakiejkolwiek głębi ich charakterów. Wychodzi na to, że pierwszy Spider z Hollandem (którego swoją drogą lubię i pasuje mi jego interpretacja pająka, no ale jak scenariusz niedomaga, to aktor wiele nie wskóra) udał się chyba przez przypadek. Typowe MCU, co w sumie nie jest zaletą, ale oznacza też, że poniżej pewnego poziomu zjadliwości nie spada, ot luźne, plastikowo-kolorowe kino, obejrzeć i zapomnieć. Pomyśleć, że w okolicach premiery korciło mnie, żeby iść do kina. No i tak zmarnować potencjał sceny z wejściem Doc Ocka, nie używając jego motywu muzycznego z S2, no słabo słabo.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...