Po zobaczeniu trzech zakończeń w Fire Emblem; Three Houses wpisuję grę do kajecika "ukończone" i odkładam na czas nieokreślony, dopóki nie najdzie mnie ochota na ostatnią ścieżkę, to jest dom Claude'a. I mimo, że bawiłem się świetnie, to szybko ta ochota nie nadejdzie, gra musi swoje odleżeć, o czym więcej za chwilę. Niewątpliwie jednak historię żółtego luzaka poznam, bo i fabuła była tym, co najbardziej trzymało mnie przy omawianym tytule. Nasz protagonista, z automatu zwany Bylethem (można zmienić) po lekkim zamieszaniu na początku gry trafia do akademii wojskowej zarządzanej przez lokalny kościół. Tyle, że nie jako uczniak, a nauczyciel - jako doświadczony najemnik i syn żywej legendy w fachu (a także, jak się szybko okazuje, także w militarnym skrzydle kościoła) z miejsca dostaje fuchę i wybiera, który z trzech domów reprezentujących trzy mocarstwa na kontynencie będzie szkolił. Do tego okazuje się, że wyróżnikiem naszego bohatera jest nie tylko fryzura i geniusz strategiczny, ale też inne cechy. Nie da się ukryć, że sposób w jaki napisani są bohaterowie i rozwijanie się fabuły sprawia, że człowiek śledzi dalej tytuł z zaangażowaniem. Większość naszej ekipy można polubić i mają swoje własne mniej lub bardziej ciekawe historie, a przechodzenie gry innymi stronnictwami rzuca zupełnie inne światło na świat gry. Przy pierwszym przejściu opowiedziałem się po stronie Dymitra, dzięki czemu w drugiej połowie gry śledziłem historię o zemście, odkupieniu i ogólnie rzecz miała chwilami mocno depresyjny ton. Przy drugim przejściu dołączyłem do Edelgard, co pozwoliło lepiej zrozumieć system społeczny świata i mroczną rolę kościoła. Trzecie przejście, tym razem kościołem, z kolei odsłoniło, że na tym świecie istnieje prawdopodobnie warstwa historii sugerująca wręcz: Spoiler postapokaliptyczny setting Sporo frajdy sprawiają również bitwy - Fire Emblem to jedna z najstarszych serii taktycznych RPG i tę spuściznę po prostu widać. Starcia mają ciekawą konstrukcję, czasem wprowadzają jakieś urozmaicenie, no i miło się zwyczajnie patrzy jak nasza coraz bardziej dopakowana ekipa robi porządek. Walki spodobały mi się na tyle, że postanowiłem, że przejdę nie tylko te pozostałe Fire Emblemy, które mam na półce na Switcha, ale też chętnie cofnę się w przeszłość i ogram starsze gry w serii. Kamień/nożyce/papier, ale to miecze/włócznie/topory/łuki/czary zawsze działa. Fabuła jest super, walczy się elegancko, więc co mi tu do końca nie pasowało? Przede wszystkim fakt, ile elementów powtarza się przy kolejnych przejściach. Three Houses to gra skrojona z myślą o przechodzeniu jej różnymi stronnictwami (co widać zwłaszcza po tym, jak bardzo wybór ekipy determinuje to, czego dowiemy się o świecie), więc przy kolejnych podejściach męczy powtarzalność misji. O ile jestem w stanie to zrozumieć w pierwszej połowie gry, dziejącej się w szkole, to jednak niezależnie od stronnictwa powtarzają się walki poboczne (za wyjątkiem tych ściśle związanych z jakąś postacią w drużynie), ale też sporo bitew w wątku głównym. Ogrywając kampanię Edelgard (krótszą od pozostałych), powtórzyły mi się bodajże trzy misje, które rozegrałem już na ścieżce Dymitra. Na ścieżce kościoła miałem wrażenie, że na 11 misji zarezerwowanych wyłącznie dla tej strony, tylko dwie ostatnie bitwy były autorskie, a nie powtarzające się z pozostałymi ścieżkami. Z czego ta ostatnia bitwa toczyła się w miejscu (a więc ten sam układ areny), co jakieś 5 misji, które już rozegrałem przy kolejnych przejściach. Wolałbym krótsze kampanie, ale za to od siebie bardziej odmienne. Nie w pełni też lubiłem mechaniki, nazwijmy to simowe. Samo przeklikanie treningów, seminariów czy interakcje z postaciami - nie mam z tym problemu, to ostatnie bardzo lubiłem. Drażniło mnie jednak w praktyce mimo wszystko obowiązkowe bieganie po opactwie przynajmniej raz w miesiącu. Naprawdę wolałbym sobie powybierać z listy z kim chcę pogadać albo czy chcę porobić ryby, zamiast latać jak debil po raz wtóry po tej samej mapie i doświadczać raz za razem zabawnego buga związanego z przechodzeniem przez zamkniętą bramę do kaplicy. A że to bieganie po opactwie powtarza się co rozdział, to łatwo sobie policzyć, ile razy poświęciłem te 10-15 minut przy trzech przejściach na nudne zwiedzanie. Technicznie szału nie ma, choć artstyle jest przyjemny, podobnie jak muzyka (póki nie zacznie drażnić powtarzaniem się - za wiele jej tu nie nagrano). Nikt raczej w to nie będzie jednak raczej grał dla grafiki (którą spokojnie uciągnąłby Gamecube), a gra nie ma jakichś przerażających dropów, więc nie ma co przeżywać. Podchodziłem do Three Houses z pewnymi obawami (elementy związane z budowaniem relacji i spędzaniem czasu poza walką nie nastrajały mnie optymistycznie), ale ostatecznie bawiłem się świetnie, choć czuję się nieco zmęczony przez powtarzalność map przy kolejnych przejściach. Czasu na pewno nie żałuję i tytuł ten przekonał mnie do serii, z którą do tej strony miałem bardzo ograniczony kontrakt. Nowe gry z serii pewnie będą dla mnie argumentem za tym, aby kupić Switcha 2 OLED, jak już wyjdzie.