Czaiłem się na tę Klonoę, czaiłem, aż w końcu ktoś tam w tym Namco postanowił mi dać okoliczność, którą wykorzystać musiałem.
Klonoa Phantasy Reverie Series
Dwie gry w jednym, choć biorąc pod uwagę dzisiejszą tendencję do rozdmuchiwania zawartości gier aż tak bardzo tego nie czuć. Bo zaliczenie obu tytułów zajęło mi około 15 godzin, z czego kilka zmitrężyłem na daremnym zaliczaniu pierwszej części w 100%, czyli: każdy poziom na 150 diamencików. Nie polecam, bo nie warto. Ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem, więc górę wzięła moja tendencja do maksowania poziomów. Szczęśliwie do momentu ogrywania dwójki mi to przeszło, bo chyba bym kurwicy żołądka dostał.
Od startu zaznaczę, że z serią wcześniej do czynienia nie miałem. Zawsze chciałem, ale życie to nie koncert życzeń. Więc do kontaktu doszło dopiero teraz, dodatkowo w odświeżonej wersji, więc porównać z oryginałem nie mam jak. Zaletą tej sytuacji jest fakt, że odebrano mi argument nostalgicznych czy sentymentalnych różowych okularów. Gra musi się bronić bez tego.
I początkowo jej to wychodzi. Pewnie, że czuć od niej mocno zwietrzałym zapachem przebrzmiałego gameplayu. Najwyraźniej to był okres, gdy twórcy chcieliby iść w całe te 3D, ale niekoniecznie mieli w tym doświadczenie, więc pogodzili ambicje z możliwościami oferując platformówki 2,5D. Nigdy fanem nie byłem. Miałem problemy z oceną odległości i dopiero po latach uświadomiłem sobie, że to nie ja jestem upośledzony, to założenie i jego wady. Obecnie jestem nieco mądrzejszy i z większą wyrozumiałością podchodzę do sprawy.
Pierwsza część Klonoy, nawet w odświeżonej formie ma ten urok gier sprzed dwóch dekad. Oczywiście dla jednych będzie to urok, dla innych przekleństwo, ale skupię się na sobie, a ja jestem w tej pierwszej grupie. Rozgrywka przebiega niespecjalnie stresująco, szczególnie jeśli pominąć nad-ambitne zadanie uzbierania 150 diamentów w każdym poziomie. Szczególnie problematyczne są fragmenty "podwójnego bonusu", gdzie wszystko jest wyliczone w zasadzie do ułamków sekundy, więc wykonalne, ale jakim kosztem? Jeszcze raz powtórzę: porzuć ambicje, bo są kompletnie zbędne (nawet do platyny). Biegamy więc naszym sympatycznym zwierzakiem przebijając się przez kolejne wyzwania platformowe (raczej łatwe), drążąc niespecjalnie ukryte sekrety poziomów i walczymy po pierwsze z banalnymi wrogami na planszach (zaatakuj go od tyłu, wow, finezja), a po drugie z tylko nieco bardziejj wymagającymi bossami. Choć muszę przyznać, że ci drudzy potrafią być satysfakcjonujący. Niezbyt skomplikowani, ale przyjemni i wyróżniający się.
Fabuła? No nie przyszło mi do głowy, że miałbym jakiekolwiek powody do wspomnienia o niej, ale jednak. Z pozoru dość banalna, ale niesie ze sobą jakiś nieoczywisty ładunek emocji. Gotowy do zdrążenia. Niby słodziutka, ale czuć lekką goryczkę, ma pewne MOMENTY (dość szokujące w sumie) no i zakończenie traktuje nas równie bezwzględnie, co wybudzenie się z miłego snu, w którym obmacywaliśmy atrakcyjną koleżankę. W sumie WTEDY, na jeszcze nie do końca ukształtowany umysł takiego młodzieńca jak ja, to historia mogła w jakiś sposób zadziałać i odcisnąć ślad. Obecnie jestem już pod tym względem niewystarczająco elastyczny, za dużo w życiu ograłem, za dużo widziałem. Ale odnotowuję fakt, że Klonoa pod względem fabularnym oferuje coś więcej niż pretekstowość.
Druga część Klonoy rządzi się podobnymi prawami, choć wychodzi jej to znacznie gorzej. Zacznijmy od tego, że jest okropnie przegadana, jak na prostą platformówkę. Rozgrywkę stale przerywają nam daremne scenki fabularne, beznadziejnie zrealizowane (o czym za chwilę, bo ten wątek prosi się o dedykowany akapit). Jedynka była pod tym względem znacznie lepiej wyważona. Drugą kwestią jest fakt, że pojawia się tutaj wyraźny recycling poziomów, bo do wielu z nich wracamy ponownie z tylko kilkoma graficznymi urozmaiceniami. Trochę mnie to raziło, bo kilka razy miałem wrażenie, że lecę tan sam level, ale nieco podkręcony kolorystycznie. No i trzecia, chyba najbardziej istotna różnica - dwójka zawiera poziomy zjazdowe. Jedziemy więc na desce i musimy w dużej mierze dostosować do narzuconego tempa, koncenturjąc się głównie na manewrach prawo-lewo. Krzyż na drogę każdemu, kto postanowi zdobyć wszystkie 150 diamentów na każdym poziomie. Zaznaczę jeszcze raz: odpuść, bo nie warto. Natomiast jeśli zrezygnujesz, to jest całkiem sympatycznie i te poziomy stanowią w sumie miłe urozmaicenie. Poza tym nie zmieniło się wiele. Jest kilka nowych, mniejszych mechanik i udziwnień, ale z grubsza to wciąż ten sam Klonoa. Więc więcej tego samego.
Natomiast wspomniane scenki przerywnikowe są... dziwne. Nie wiem z czego to wynika, ale ich realizacja leży. Jakieś kurwa niezrozumiałe przestoje między kwestiami, czasem dialog przebiega płynnie, czasem w trakcie zapada niezręczna cisza, czasem gra oczekuje od nas przewinięcia kwestii, czasem nie oferuje takiej możliwości i sama przechodzi do kolejnego zdania. Chwilami to okropna udręka dla każdego, kto spróbuje śledzić przedstawioną historię.
Generalnie Klonoa jest dokładnie taki, jakiego go sobie wyobrażałem. I dokładnie tak się w niego gra. Jest dość prosto, czasem topornie, chwilami irytująco (problematyczna perspektywa), ale w sumie to miła, lekka platformóweczka do poskakania na chillu. Raczej niczym bardzo nie zaskoczy, ale swoje zadanie spełni.