Manhunt
Mroczne, zakrwawione uliczki Carcer City, stada urzędujących w nich psychopatów uzbrojonych w kastety, maczety i łomy, a w środku tego całego bajzlu Ty: zaopatrzony jedynie w foliową reklamówkę oraz tulipanka z rozbitej butelki, gwiazda zwyrodniałego reality show kręconego ku uciesze jeszcze większych zwyrodnialców. Trzeba przyznać, że Rockstar miało jaja wydać taką produkcję, zwłaszcza w czasach, kiedy nagonka na przemoc w grach była bardzo intensywna i to one w głównym stopniu były obarczane winą za każdą strzelaninę w publicznej szkole albo babcię pokrojoną tasakiem przez wnuczka. Kontrowersyjny temat, ultra brutalność i niesamowicie mroczny klimat to główne zalety Manhunta i... w sumie jedyne z nich, bo dzisiaj giereczka nie broni się już niczym innym, a na pewno nie gameplayem. Mniej więcej do połowy gry mamy do czynienia ze skradanką, a w drugiej fazie robi się z tego typowy do bólu shooter i niestety ani jedno ani drugie nie jest zrobione dobrze. Stealth jest wręcz tragiczny: Ai nie istnieje, przeciwnicy to totalni idioci, którzy bardzo szybko gubią trop i dosłownie każdego z nich można bez problemu zdjąć znajdując kawałek cienia i zwabiając ich w jego pobliże. Przy sekwencjach strzelanych - których później jest ogrom - sztuczna inteligencja wcale nie działa lepiej, bo wrogowie zawsze chętnie podchodzą pod sam celownik, żeby zgarnąć headshota, co sprawia że cała gra jest dziecinnie łatwa (wspominałem coś o walających się wszędzie apteczkach?), a przez to również schematyczna i nudna. Zagrać więc w sumie można, żeby eksperymentować z egzekucjami (spoko mechanika polegająca na tym, że im dłużej czaisz się za plecami nieświadomego gagatka, tym brutalniejsze będzie zabójstwo), pooglądać jak pechowcy mają podrzynane gardła albo czaszki miażdżone bejsbolem albo nawet zawalczyć o lepsze oceny za poszczególne etapy, ale szczerze mówiąc jest o wiele lepszych skradanek z tamtych czasów. To już lepiej odpalić Splinter Cella albo Tenchu.
The Getaway
Gra, która oddziela mężczyzn od siusiumajtków. W czasach, gdy rynek zalewały różne podróby GTA, na ogół luzackie i przesłodzone (Simpsons Hit&Run, Mercenaries, Just Cause) albo do bólu Hollywoodzkie (True Crime, Godfather, Scarface) Sony wypuściło niepozorny tytuł, który może uchodzić za najbardziej realistyczny symulator gangola w dziejach elektornicznej rozrywki. Osadzone w Londynie The Getaway to nie tylko naprawdę wiarygodna opowieść o przestępcach i policjantach, ale też prawdziwy test skilla: deweloper zadbał o maksymalną immersję poprzez zrezygnowanie z mapy, całkowite wywalnie HUDA (nie widzisz nawet ile masz pocisków w magazynku, a stan zdrowia określasz na bazie animacji postaci protagonisty), a nawet poszeł tak daleko, że można tu zginąć już po kilku zarobionych kulkach, za to prowadzone auta po zaledwie paru dzwonach nie nadają się do dalszej jazdy doliczmy do tego prawdziwe samochody, policję gaworzącą wesoło przez radio, że spierdalasz np Alfą Romeo 156 czy Londyn tak bliski realnemu odpowiednikowi jak to tylko możliwe (oczywiście nie w skali 1:1, jednak mapa i tak jest gigantyczna). Uważam, że nawet dzisiaj jest to naprawdę unikatowa przygoda, którą niestety nie każdemu mogę polecić, bo pewnie spora część graczy odbiłaby się nie tylko od wysokiego poziomu trudności, ale też od strasznie drewnianego sterowania, słabego modelu jazdy i kiepskiej pracy kamery (tak, to wszystko generuje jeszcze więcej zgonów, a że checkpinty są rzadkie, to pad nie raz poleci przez okno). Dla fabułki, bohaterów którzy nie są karykaturami jak chociażby w GTA oraz dla bardzo intensywnego klimatu warto jednak mieć ten tytuł na uwadze, a jak ktoś już kiedyś zagrał, to może warto sobie odświeżyć gierkę.
Total Overdose
Tutaj z kolei mamy kompletne przeciwieństwo: rozgrywka tak odrealniona jak to tylko możliwe, totalnie arcade'owa rzeźnia, dzikie akrobacje z odbijaniem się od ścian włącznie, Matrixowe uniki i popieprzone dopałki, np. możliwość przyzwania na chwilę zdziczałego wrestlera, który zamienia przeciwników w krwawą papkę lub rzucenia w ich kierunku wybuchowej piniaty. Cała gra to ostra jazda bez trzymanki, a tytuł opisuje to całe szaleństwo idealnie, według mnie perełka i strasznie niedoceniony shooter TPP. Open world jest nieco udawany, bo w rzeczywistości miasto dzieli się na kilka zamkniętych i niezbyt dużych obszarów (można zwiedzać do woli, jeździć autkami, szukać ikonek, które na stałe zwiększają możliwości bojowe naszego Ramiro itp, itd, więc jakies atrakcje są), głównym daniem jednak są etapy fabularne, w trakcie których eksterminujemy gangoli z meksykańskiego kartelu, przy okazji ratując damę w opałach, słuchając zajebiście słabych pyskówek protagonisty i rozwalając pół miasta w drobny mak. Świetny, wesoły klimat, absolutnie zero czasu, żeby się nudzić i spore replay-ability, bo levele można powtarzać do oporu próbując wykręcić największy wynik punktowy: za akrobacje i zabijanie wąsatych pendejo w możliwe najbardziej efektowny sposób zyskujemy punkty, a im więcej tych gnid pokonamy w trakcie "combosa", tym większy będzie na końcu mnożnik, więc jak się ktoś uprze i dobrze ogarnie gierkę, to może całe etapy robić na jednym długim kombo, co wkręca niesamowicie i daje ogromną satysfakcję. Jeżeli kiedykolwiek zastanawiałeś się co by wyszło, gdyby w latach 90 Wachowscy postanowili nakręcić spinoff Desperado, to już masz odpowiedź.
RE Outbreak 1&2
Jedne z lepszych spinoffów w historii uniwersum i przy tym gry, które wyprzedzały swoją epokę. Na pozór RE jak każde inne, gdzie biega się w kółko jak skończony debil próbując rozkmnić w jakim pomieszczeniu użyć szczotkę do kibla znalezioną w lodówce, no i oczywiście po drodze eksterminując hordy mutantów. NA POZÓR. W rzeczywistości oba Outbreaki to o wiele głębsze i bogatsze w mechaniki produkcje niż by się to mogło wydawać. Każda postać do wyboru z 8 dostępnych posiada unikatowe skille i statystyki (jeden ziomek potrafi udawać trupa, dezorientując w ten sposób zombie, inny ze znajdowanych przedmiotów niczym MacGyver konstruuje nowe bronie, a jeszcze kolejny posiada unik niedostępny dla pozostałych bohaterów), a teraz doliczmy do tego ich skórki do odblokowania, w rzeczywistości będące zupełnie innymi NPCami ze swoimi własnymi statsami i już na samym etapie wyboru postaci gracz ma sporą swobodę wyboru jak chce się zabrać do rozgrywki. Etapów do ukończenia jest 5, większość ma mocno labiryntową strukturę, jest lekka nieliniowość, w zależności od poziomu trudności przedmioty są rozłożone w inny sposób, a część z nich można ukończyć na więcej niż jeden sposób odblokowując kilka zakończeń. Obie gierki są więc po brzegi wypchane contentem Warto zaznaczyć, że jeżeli ktoś narzekał na RE0 i małą ilość miejsca w ekwipunku czy brak item boxów, to tutaj odechce mu się grać po 5 minutach, bowiem slotów na przedmioty jest jeszcze mniej, no i skrzyneczek też nie ma. No i cała zabawa podchodzi pod speedrun (każdy bohater jest zarażony wirusem, levele trzeba kończyć zanim poziom zarażenia osiągnie 100%) co jeszcze bardziej zniechęci zwolenników powolnego człapania po lokacjach.
FF VIII
To jedna z tych gier, do których lubię czasem wrócić, ale kompletnie nie umiem uargumentować dlaczego. Story jest średnie, główny bohater jest tak edgy jak to tylko możliwe (później zamiast tego robi się cringy), z czasem robi się z tego tak mdłe love-story że aż się rzygać chce, przedstawiony świat nie jest ani tak ciekawy jak Gaia z FFVII, ani jak Spira z FFX, mechaniki związane z rozwojem bohaterów to absolutne dno, które psują balans rozgrywki, mamy tu coś czego nienawidzę w erpegach, mianowicie skalowanie postaci, no system draw czyli "wysysanie" magii z wrogów to tak nudne i pozbawione sensu gówno, że aż szok, że ktoś tam w SE nie popukał się w głowę i tego nie wywalił na etapie produkcyjnym. Dużo lepiej robi się w fazie engdame, śmiganie po mapie i werbowanie kolejnych potworków do drużyny potrafi wkręcić, tak samo jak lanie opcjonalnych bossów (fajne i dosyć trudne dungeony), fajna jest minigierka z kartami, a ostatnia lokacja w stylu Castlevani to 10/10 i według mnie najlepsza miejscówka w całym uniwersum. Tak sobie myślę, że Square mogłoby już przestać ruchać to nieszczęsne FFVII i dla odmiany zrobić remake Ósemki (lub kontynuację), poprawiając przy tym wszystkie bolączki klasyka. GRAŁBYM
FFX-2
Moje guilty pleasure Scenariusz: dramat. Postacie: tragedia, to już nawet w Czarodziejce z księżyca są sensowniej napisane bohaterki niż te 3 debilki z tej gry. Piękny baśjkowy klimat z FFX został spuszczony w kiblu razem z ochodami, papierem toaletowym i zdechłym chomikiem. ALE. Dwie najważniejsze rzeczy, które determinują dla mnie to czy erpeg jest dobry czy kiepski, to system walki i swoboda jaką mi daje - jedną z tych rzeczy X-2 robi genialnie, drugą nieco mniej. Boli brak otwartej mapki jak w innych Fajnalach, ale i bez tego roboty w grze jest w cholerę: przemiotów do zebrania, questów do zaliczenia, opcjonalnych cut-scenek do obejrzenia i minigierek do wymasterowania jest tu po brzegi. Skupiając się wyłącznie na fabule, całość da się skończyć w 15 godzin (żenujący wynik jak na jrpg), ale bawiąc się w cały bonusowy szajz wyjdzie bliżej około 100 h. Jednak to co dla mnie sprawia, że sequel Dziesiątki jest jednym z moich ulubionych Finali to właśnie system walki, czyli dynamiczne ATB stanowiące złoty środek między klasyczną turówką, a ultra-szybką rzeźnią chociażby z FFXIII. I pozostaje do dzisiaj łkać, że SE już przy tym nie zostało.... system rozwoju postaci i to jaką swobodę X-2 daje graczowi w tym temacie to też peak wśród Finali. Kompletnie nic nie stoi na przeszkodzie, żeby zmontować sobie dowolny team składający się z typowych wojowników, czarnoksiężników, białoksiężników, czerwonoksiężników, złodzei, samurajów, maszynistów czy co tam sobie jeszcze wymarzyłeś, a żeby było jeszcze lepiej to każdą bohaterkę można rozwinąć w kilku różnych kierukach, a później swobodnie zmieniać im profesje nawet w trakcie starć. Powótrzę jeszcze raz: PEAK.
FFXII
Jak już jesteśmy przy peaku, to nie mogę nie wspomnieć o FFXII czyli ostatnim tak dobrym Final Fantasy. Przy czym tutaj szczytowym osiągnięciem są lokacje, walki z bossami oraz endgame. Po poprzednich, bardziej liniowych Finalach Dwunastka w końcu dała więcej swobody, a ilością contentu można się wręcz zachłysnąć. Obszary do zwiedzenia są ogromne, pełne poukrywanych cennych przedmiotów, jeżeli zboczy się nieco za daleko to można już w początkowej fazie gry natknąć się na bossa, który zrobi z dupy naszej drużynie nie tylko jesień, ale również zimę, wiosnę i lato średniowiecza. Trochę szkoda, że nie jest to jeden wielki open world tylko sieć powiązanych ze sobą mniejszych obszarów, ale i tak jest monumentalnie i ma się wrażenie śmigania po wielkim świecie, w którym bez mapki szybko możnaby się zgubić. Warto, a nawet trzeba zaznaczyć, że najbardziej prawilną wersją jest oryginalne FFXII z PS2, które jest wyraźnie trudniejsze od niby ulepszonego Zodiac Age, tylko minusem tej wersji jest to, że nie ma trybu turbo przyspieszającego rozgrywkę 4x, a to się przydaje do grindowania, którego jest tu sporo. Jeżeli zaś chodzi o scenariusz to jest to nic innego jak chamska zrzyna z Gwiezdnych wojen (jakieś imperium, ziomki w zbrojach próbujące odawać Dartha Vadera, próbująca ich powstrzymać księżniczka, połączenie fantasy ze sci-fi) z masą totalnie zbędnych postaci, np. ten pedałek Vaan biegający z gołą klatą - typ nie ma żadnej istotnej roli w fabule, co szokuje tym bardziej że niby jest głównym bohaterem. Tak że cut-scenki można śmiało skipować i całą uwagę skupić na gameplayu, który jest 10/10