Skocz do zawartości

kotlet_schabowy

Użytkownicy
  • Postów

    4 151
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    1

Treść opublikowana przez kotlet_schabowy

  1. Pewnie to fundament pod POTĘŻNE obniżki na BF, żeby ładnie wyglądało przekreślone 2,8k przy docelowym, powiedzmy, 2,3k (czyli nadal dużo i praktycznie standardowa cena od paru miesięcy). Sam nastawiłem się na kupno konsoli w okresie BF/koniec roku i liczę (może naiwnie), że więcej niż 2100 zł nie będę musiał wydać bez dziwnych kombinacji. Tu już nawet nie chodzi o moje możliwości finansowe, tu chodzi o zasadę, bo jak widzę, że biedni Niemcy czy inne kraje zachodu mają sprzęt tańszy, niż my, to mnie to po prostu wkurwia . "Slim" ze swoją ceną i "usprawnieniami" to śmiech na sali więc przynajmniej odpada dylemat w tym temacie.
  2. Podłączam się, Unmetal na propsie. Co do kolekcji, to dosyć zabawne jest to, że ponad 20 lat temu ukazała się pecetowa wersja MGS1 działająca bodajże w 1024x768 (jak nie więcej), 60 fps, z filtrowaniem tekstur, AA itd., a tutaj rzucili właściwie PSXowe .iso xD. Nawet sobie nie wyobrażam, jak wygląda 240i na dużym TV 4K, wystarczy że widziałem gierki z PSXa na PS3 podłączonym do pecetowego monitora. Można sobie oczywiście tłumaczyć, że klimat, nostalgia itd. no ale nie oszukujmy się, jak twórcy robią porządny remaster, to oryginalny wygląd jest opcją dostępną do zmiany w locie pod przyciskiem/menu, a nie wpychany na siłę xD. MGS2 i 3 to porty z kolekcji HD w wersji z X360, która to była portem wersji z PS3 (i sama w sobie miała kilka baboli w stosunku do oryginału z PS2). Od premiery bardziej lub mniej uważnie śledzę streamy znanej fanom ekipy OuterHeaven na TTV (obecny maraton leci na kanale Threedogga), gdzie dokładnie ogrywają wszystkie części z kolekcji po kolei, grillując je przy okazji dosyć mocno, no ale tak po prawdzie to są maniacy, którzy często czepiają się rzeczy mało istotnych z punktu widzenia "zwykłego" gracza. Nie zmienia to faktu, że fana serii pewne elementy, jak problemy z dźwiękiem czy sterowaniem, mogą zirytować, a obiektywnie patrząc świadczą po prostu o niechlujstwie devów/bezczelności wydawcy. Nie mówiąc już o typowo technicznych bugach (teoretycznie do załatania) czy zwyczajnej bylejakości (niska rozdziałka chociażby). No ale hej, w końcu to Konami. Plus za dodatki typu "książeczki" czy wybór ścieżki dialogowej, no i co by nie mówić, jest to obecnie najprostsza metoda odpalenia na jednym sprzęcie wszystkich starych części serii, no ale jak ktoś nie musi się ograniczać do najnowszej konsoli, to raczej nie powinien mieć ciśnienia na taką sklejoną po łebkach kolekcję.
  3. Final Fantasy XV (PS4) Skończyłem prawie tydzień temu, ale jakoś nie miałem weny, żeby w miarę składnie przedstawić swoje wrażenia. Najprościej by było chyba powiedzieć, że pełno tu zmarnowanego potencjału, bo praktycznie każdy element w większym lub mniejszym stopniu niedomaga, ale ma zalążki czegoś dobrego lub nawet świetnego. Na wstępie zaznaczę, że grałem w edycję Day One (z patchami), olałem film i inne tego typu dodatki, bo nie po to gram w grę, żeby robić sobie ~dwugodzinny wstęp w formie innego medium (tym bardziej, że z reguły takie dzieła same w sobie są najwyżej średniakami). Zresztą skoro Kingsglaive to "tylko" prolog, to i tak nie ratuje on w żaden sposób reszty historii. A ta wypadła słabiutko. Boli to tym bardziej, że problemy systemowe czy ogólnie mówiąc gameplay'owe (do których zaraz przejdę) z grubsza można by przełknąć, gdyby fabuła to wynagrodziła. W końcu gramy w RPGa, a nie w platformówkę. Rzecz w tym, że jak już od 2016 roku większość zainteresowanych się dowiedziała, w FF XV narracja jest tak beznadziejnie poprowadzona, że w sumie większość przygody nie do końca wiadomo, co się dzieje, co z czego wynika, i kim są te no name'y, które wyskakują znikąd na naszej drodze, równie nagle znikając i nie odgrywając później już żadnej roli. Wszystko jest pocięte, między rozdziałami następują spore przeskoki czasowe (a czasami i całkowita zmiana otoczenia), a przede wszystkim nie bardzo da się określić, jaki jest tu wątek przewodni. Bo dostaliśmy trochę beznadziejnego "romansu" (naprawdę nie idzie kupić rzekomego uczucia między Noctisem a Frey'ą, która swoją drogą jest tak absolutnie nijaka i płytka, że aż drażniąca), trochę kina drogi (tu jeszcze konwencja jako tako się sprawdza, tyle, że w pewnym momencie idzie do kosza i klimat zupełnie się zmienia), trochę intrygi politycznej i starć imperiów (tu mogło być ciekawie, ale wątek jest po prostu zbyt pobieżnie przedstawiony) no i w końcu klasyczne fantasy mumbo-jumbo, czyli kryształy, moce, dusze i demony (trochę gryzące się z quasi realistycznym światem przedstawionym). Do tego marny antagonista, który przez pół gry w ogóle wydaje się nim nie być (choć nie powiem, bo miał on- tu znowu użyję tego samego słowa- potencjał, a także sporo charyzmy, również dzięki świetnemu angielskiemu głosowi, ale to nadal za mało) i wychodzi na to, że w sumie jest chujnia. Tyle dobrze, że mamy kilka epickich akcji przystających do serii, ale jest tego zdecydowanie za mało. Aha, dialogi z NPCami to zazwyczaj drewno i nudy Całość ratuje oczywiście ekipa, z którą podróżujmy. W opiniach o FF XV, nawet tych generalnie negatywnych, zazwyczaj przebijają się ciepłe słowa dotyczące naszego boysbandu, i faktycznie cała ta kumpelska otoczka jest chyba największą zaletą scenariusza, ale jednocześnie nie jest aż tak dobra, jak mogłaby być. Przede wszystkim interakcji między naszymi bohaterami nie ma wcale aż tak dużo. Przy swobodnym zwiedzaniu świata i odrabianiu pańszczyzny słuchamy raczej szybko powtarzających się tekstów, a często po prostu podróżujemy w ciszy. Tak, wiem to też jest poniekąd realistyczne, no ale bez przesady. W niejednej grze takie spontaniczne rozmówki czy teksty rzucane w reakcji na aktualne wydarzenia są dużo bardziej rozbudowane, ergo ciekawsze. Bo w sumie nie grając w (płatne) DLC to tak naprawdę nie za dużo dowiedziałem się o moich ziomkach. Koniec końców jakieś tam zżycie się z nimi nastąpiło (bo właściwie na tym jedzie jakakolwiek emocjonalność końcówki), ale efekt pozostawia niedosyt. Co do samej gry, no to cóż, jest mocno niedorobiona. Najbardziej zaszkodził jej cały ten zjebany open worldowy fundament. Ale nawet przełknąłbym ten pusty świat, fetch questy czy duże odległości między celami, gdyby było to wszystko dobrze zaprojektowane "logistycznie" i po prostu wygodne w użyciu. A tutaj na każdym kroku mamy patent, który mocno i skutecznie zniechęca do swobodnej zabawy i osobiście dosyć szybko olałem poboczne aktywności i skupiłem się na fabule. Mimo, że rzygam już taką formułą, to gdy jest odpowiednio podana, potrafi mnie wciągnąć w czyszczenie mapy, jak było chociażby w przypadku open worldów od Sony. Tutaj niestety choćbym chciał, to nie mogłem xD. Po pierwsze: koszmarne podróżowanie, czyli w sumie jedna z najważniejszych w takim kontekście rzeczy. Samodzielnie jeździ się beznadziejnie i bez jakiejkolwiek swobody, a odpalenie automatycznej podróży skutkuje siedzeniem bezczynnie kilka minut i wpatrywaniem się w kierowany przez konsolę samochód z możliwością "urozmaicenia" sobie tego doświadczenia odpalanym z radia OST z poprzednich Finali. SUPER GAMEPLAY BULWO. Na dodatek system szybkiej podróży jest jakiś niedojebany i w sumie do końca nie pojąłem, od czego zależy, że do niektórych miejscówek mogę się teleportować (oczywiście mając do dyspozycji samochód i uprzednio je odwiedzając), a do niektórych za każdym razem normalnie jechać. Na dodatek autem poruszamy się defaultowo tylko po ulicach, więc do pewnego momentu wszystkie skoki w bok (a w sumie wszystko, co "ciekawe", robi się poza głównymi drogami) wymagają od nas drałowania na piechotę. Ble. Sytuację poprawiają pojawiające się w pewnym momencie (żeby było śmieszniej, w pobocznym queście) Chocobosy. No i tutaj muszę przyznać, że patent się udał i wywołał uśmiech na gębie, bo raz, że sama jazda na tych przerośniętych kurczakach sprawia frajdę (różne ruchy, w tym fajne "szybowanie", ogólnie niezła responsywność), a dwa, że można nimi w miarę wygodnie docierać w najróżniejsze miejsca na mapie i w sumie od tego momentu rzeczywiście dało się już w miarę normalnie zwiedzać świat. Do tego towarzyszy nam fajna (choć cały czas ta sama) muzyczka, więc jest ok. Tak piszę i piszę i w sumie mi się już nie chce, a nie poruszyłem jeszcze pewnie połowy problemów, ale też niektórych pozytywów. Podróżowanie jest upierdliwe, sterowanie jest upierdliwe (za dopasowanie jednego klawiszu do skoku i do interakcji z otoczeniem ktoś powinien dostać w ryj, 30 godzin gry i nadal skakałem jak debil próbując zagadać do sklepikarza), system walki jest prostacki, ale przez chaos i ogólny wizualny rozpierdziel, przy większej liczbie wrogów można się pogubić i szybko stracić zdrowie (inna rzecz, że i tak możemy non stop się leczyć), magia to nieporozumienie, misje poboczne to powtarzalne nudy, dungeony to zrobione na jedno kopyto, ciągnące się w nieskończoność nudy, jedna z ostatnich "misji" to gameplay'owa i designerska porażka, oparta na chodzeniu po niekończących się, wąskich korytarzach, loadingi są częste i długie, graficznie są momenty piękne i są momenty brzydkie, ale oceniam całość na plus (choć framerate na Slimce nie daje rady). Muzyka, kiedy już się pojawia, to zazwyczaj jest świetna, ale nie ma jej aż tak dużo i w głowę mogą się wryć głównie zapętlone utwory z menu. Niektóre czynności poboczne wypadają całkiem znośnie, chociażby łowienie ryb czy wyścigi Chocobosów, no ale ile można się oddawać takim uciechom? Wyszedł post trochę taki, jak oceniana gra. Pourywany, z brakami, skaczący po wątkach. Jednak mimo wszystkich wad jakoś nie potrafię "nie lubić" tej gry. Może zadziałał udzielający się (szczególnie w pierwszych kilku rozdziałach) dosyć relaksujący, luźny, niemalże wakacyjny klimat, może robiące momentami wrażenie widoczki, może dająca się lubić ekipa, może te kilka mocniejszych scen (summony robią robotę), może, mimo swojej prostoty, dosyć satysfakcjonujące i widowiskowe walki i ogólny, że tak powiem, feeling gry. Faktem jest, że musiałem sobie to doświadczenie odpowiednio dostosować, żeby go sobie nie obrzydzić, co sprowadziło się do zwyczajnego przebiegnięcia przez główny wątek z niewieloma skokami w bok i słabym odkrywaniem świata (zaowocowało to ok. 30 godzinami gry), czego trochę mi szkoda, no ale co ja poradzę, że po prostu byłem do tego zniechęcony? Cóż, fanem FF nie jestem (znam tylko siódemkę i remake) i generalnie nie oczekiwałem cudów, więc też mój zawód nie jest jakiś wielki, ot wyszedł z tego taki mocniejszy średniak z duszą, kilkoma kunsztownymi levelami (nie ma co świrować, "Wenecja" robi duże wrażenie, choć gameplay'u tam tyle, co kot napłakał) i paroma niezłymi momentami historyjki. Na pewno nie jest to gra nijaka, nie jest to crap, ale jest to tytuł cholernie popsuty i to nie tylko w małych elementach, ale począwszy od samych założeń.
  4. Zależy od sklepu, dwa razy zwracałem TV i w obu przypadkach to były sieciówki, które przyjmowały zwrot na miejscu (niektóre sklepy, w tym właśnie chyba xkom, uznają tylko wysyłkę kurierem, a przy dużym TV to już może być spokojnie ok. 50 zł) i nie było problemu, no ale ja nie robiłem reklamacji tylko korzystałem z prawa zwrotu zakupu internetowego do 14 dni. Natomiast same TV docierały w dobrym stanie, ale zawsze warto się przygotować i chociażby porobić fotki przy odbiorze (jakieś dziury/pogięcia w pudle, które mogłyby robić problem przy ewentualnym zwrocie), niektórzy nawet nagrywają cały proces odpakowywania i w sumie nie jest to zły pomysł.
  5. Obecnie już C3 zaczynają tanieć i śmiało można założyć, że na Black Friday też coś się może trafić (a jeśli mają jeszcze na magazynach starsze modele, to tym bardziej), o ile się nie spieszysz. Teraz np. w xkomie 65 cali C31LA jest za 8,5k, więc w budżecie.
  6. A to akurat rozpykałem przy pierwszej próbie xD. Wspomniane zapasy plus opcja spokojnego czajenia się i strzelania zza winkla sprawiły, że można było systematycznie pozbywać się tałatajstwa. Bardziej mi dało popalić niszczenie tych stacji radiowych, poprzedzające ten stricte ostatni etap. Długie, z wieloma miejscami, gdzie ktoś wali nam w plecy, respi się w bunkrze z CKMem czy nawala bazooką ze stu metrów (z idealną celnością).
  7. Medal of Honor: Frontline (PS2/PS3) Moja pierwsza styczność z tą częścią serii, którą kochałem w czasach szaraka, a później już nie było mi z nią zbytnio po drodze (nie licząc takiego sobie Rising Sun, Allied Assault i marnej edycji z 2010). Jak pewnie kojarzycie, lądowanie w Normandii było elementem rozpoznawczym pierwszego MOHa na PS2 (i jego "odpowiednika" na PC), nad którego to wojenną atmosferą rozpływali się w 2002 recenzenci i gracze. Minęło ponad 20 lat, więc nie ma sensu być zbyt surowym czy ironicznym, ale na dzień dzisiejszy akcja ta wypada już bardzo biednie. Sama plaża to bardzo skromny obszar, po którym wbrew pozorom można (a nawet trzeba, ze względu na wytyczne) biegać w te i we wte. Odliczając czas na ewentualne powtórki (zgony w tej grze to często kwestia mocno losowa), to całość trwa dosłownie kilka minut. Później mamy czyszczenie bunkrów, okopów i elo, wracamy do klasycznej, samotnej zabawy w raczej korytarzowych poziomach. W PE tą wtórność i kameralność lekko skrytykowano. Dla mnie natomiast, sięgając po gierkę po latach zabawy w nowoczesne, bombastyczne military shootery, taki powrót do korzeni był bardzo przyjemny, bo, używając frazesu, "takich gier już się nie robi". Frontline jest naprawdę bardzo podobny do swoich prequeli, co dla mnie jest tylko zaletą. Oczywiście mamy mocny postęp graficzny (choć całość jest mocno surowa i widać, że to nadal początki czarnuli, z drugiej strony w tamtym okresie pojawiło się już kilka pięknych tytułów), jest też w miarę płynnie (docelowo 50 klatek, z dosyć częstymi niestety dropami), na duży plus wypada też możliwość niemal pełnego dostosowania sterowania, co sprawiło, że grało się niemal tak, jak w dzisiejsze strzelanki (ale mimo wszystko duch starych MOHów jest tu obecny przede wszystkim w wymagającym zatrzymania się "przycelowaniu"). Jednak całokształt to z grubsza nadal to samo. Zaczynamy misję (z obowiązkowym archiwalnym filmikiem i znanym narratorem jako wstępem), która dzieli się na kilka mniejszych etapów (między którymi mamy loading i save). Kilka wytycznych typu "zniszcz radiostację, znajdź plany broni, wyeliminuj ss mana" w menu, ogólna podpowiedź odnosząca się do naszej aktualnej sytuacji pod "selectem" (nowość, czasem może się nawet przydać), kilka broni i granatów, okazjonalnie "gadżet" typu fałszywe papiery czy aparat fotograficzny (jednak w stosunku do klasycznych części, potraktowane po macoszemu) i dawaj. Strzela się...tak sobie. Bronie plują pestkami i są strasznie niecelne (czego wcale nie widać po wizualnym efekcie odrzutu, ot po prostu pocisk leci sobie gdzie akurat ma ochotę), w efekcie ubijanie szkopów jest mocno upierdliwe i czasem zwyczajnie niesprawiedliwe (cały magazynek z automatu lub strzał ze strzelby z odległości pół metra kończące się przeżyciem naziola to nie rzadkość). Dochodzi do tego, że w ciaśniejszych pomieszczeniach najsensowniej jest podbiegać i używać ataku melee (dwa "łokcie" i klient leży). Mam wrażenie (a rzut oka na materiały wideo raczej to potwierdza), że na szaraku moc pukawek była większa, a sama przyjemność ze strzelania po prostu większa. Nawet efekty wybuchów (granaty, bazooka) są jakieś niemrawe. Szkoda. Tym bardziej, że jakoś od połowy gry poziom trudności skacze z takiego dosyć casualowego na całkiem wysoki, a ostatnia misja to już wręcz sadyzm twórców. Nie byłoby to może tak dużym problemem, gdyby nie brak checkpointów. Na "papierze" może się wydawać, że są w sumie niepotrzebne, bo poszczególne etapy wg licznika zabierają nam zazwyczaj 15-20 minut i nie są aż tak rozbudowane, ale w praktyce można dostać furii, kiedy z "żyletką" energii (odnawianej, a jakże, apteczkami) dochodzimy już niemal do końca poziomu, by paść na ryj od strzału zza krzaka. Handycap jest mocno nie fair, szwaby mają autoaima, wyskakują (choćby ze sprawą skryptów: dopóki nie podejdziemy w dane miejsce, to się nie zrespią i okolica będzie pozornie pusta) jak filip z konopi z najróżniejszych skrytek, strzelają nanosekundę po tym, jak pojawiamy się w danym miejscu (szczytem było, gdy wysadziłem jakąś bramę, nie opadł jeszcze, dosłownie, kurz, a już dostałem kulkę od najwyraźniej oczekujących mnie z drugiej strony wrogów) no i ogólnie bywa niewesoło. Mimo wszystko uporałem się z przygodą (obstawiam jakieś 6-8h), którą oceniam całościowo dobrze, potrzebowałem takiej oldschoolowej strzelanki, no i nie mógłbym pominąć świetnej muzyki, w dużej mierze przyczyniającej się do budowania mocnej atmosfery. Mamy oczywiście nawiązanie do znanych kompozycji, mamy sporo nowego. Trochę szkoda, że nie zdecydowałem się kupić Frontline w czasach świetności czarnuli, bo nosiłem się z tym zamiarem jakoś gdy wpadła do platynowej serii. No cóż, bywa.
  8. Chicken Run (PS1/PS3) Z cyklu "dokończenie po przerwie", gdzie przerwa wyniosła jakieś...23 lata xD. Grałem w to na szaraku jakoś niedługo po premierze, zachęcony (jak to często wtedy bywało) przez reckę w Neo Plusie. Szczególnie zaciekawiły mnie wzmianki o patentach skradankowych, wręcz MGSowych. Niestety, prawdopodobnie ze względu na słabe działanie wersji giełdowej na mojej konsoli, gry nie ukończyłem i poszła na wymianę. Niedawno coś mnie wzięło, żeby sobie ją przypomnieć i, jeśli starczy samozaparcia, dokończyć, no i udało się, co okazało się całkiem miłym i bardzo krótkim (ok. 2,5h na liczniku) doświadczeniem. Gierka jest adaptacją sympatycznej animacji pod tym samym tytułem. Zmagania kurczaków zostały nam przedstawione w dwóch głównych formach zabawy: "skradanki" opierającej się na unikaniu przeciwników (jest nawet radar z widocznym zasięgiem ich wzroku, niestety w praktyce kwestia wykrycia jest dosyć losowa, a całość mało przejrzysta, dosłownie, nie pomaga też ustawienie kamery z góry, tym bardziej, że w przeciwieństwie do przygód Snake'a, nie możemy sobie pomóc spojrzeniem z oczu bohatera), gdzie naszym celem jest odnalezienie określonych przedmiotów poukrywanych na mapkach. Teoretycznie nic specjalnie trudnego, ale twórcy zawarli kilka patentów/zasad, które skutecznie mogą nam przeszkodzić i wydłużyć rozgrywkę za sprawę powtórek. Otóż jeśli znajdziemy potrzebny przedmiot, np. nożyczki, musimy zanieść je do określonego kurnika, żeby posłużył do konstrukcji jakiegoś ustrojstwa. Jednak jeśli po drodze zostaniemy przyłapani np. przez psy stróżujące, to tracimy ów gadżet i musimy do podnieść jeszcze raz w tym samym miejscu. W ostatnim epizodzie prowadzi to do bardzo irytującej sytuacji, gdyż pomagają nam szczury, które musimy przekupić jajkami (xD). Jajka zdobywamy w osobnej minigierce, następnie wręczamy je szczurom i grając jako gryzonie znajdujemy potrzebne fanty. Jednak wystarczy, że damy się złapać już w skórze kury, żeby cały proceder trzeba było powtarzać od samiutkiego początku. Bardzo nie fair. Same mini gierki są dosyć proste, żeby nie powiedzieć prostackie, w założeniach, ot klikaj odpowiednie przyciski w odpowiednim tempie, czasem gdzieś wyceluj (np. kurę) etc. Choć nie powiem, jedna z nich była dosyć męcząca. No także ze względu na względną prostotę, krótki czas potrzebny do skończenia i mimo wszystko dosyć nowożytny gameplay, można bez większego zgrzytu gierkę ukończyć. Ma ona swój urok (choćby za sprawą materiału źródłowego), jest oryginalna i po prostu zabawna. Poza tym skończyłem też po raz drugi (a trzeci licząc remake na PS4) Spyro the Dragon Tutaj nie ma się co za bardzo rozpisywać, jaki smok jest, każdy widzi. Do jedynki mam najmniejszy sentyment, bo ograłem ją jako ostatnią z trylogii, a sama w sobie jest zwyczajnie najprostsza w założeniach gameplay'owych (co wielu może poczytywać za zaletę). Zbieraj kryształy, rozwalaj wrogów, uwalniaj smoki zamienione w kamień. Całość mocno stawiająca na eksplorację rozległych poziomów (zrobienie 120% nie jest wielkim wyzwaniem, ot trzeba poszperać i porozglądać się trochę bardziej, niż zwykle), w pięknej oprawie graficznej (serio, na CRTku wersja PAL to topka PSXa, wysoka rozdziałka, świetne tekstury, duża widoczność) i muzycznej. Klasyka, która praktycznie się nie zestarzała.
  9. To po prostu Luhrmann, albo się to łyka, albo nie, ale nie ma za bardzo sensu porównywać tego z typowymi biopicami. Ja ten styl lubię, dlatego dla mnie pierwsza połowa>druga. Ostatnio widziałem: The Flash W sumie ciężko mi oddać wrażenia, straszny miszmasz to był. Pominę już fakt, że z przyczyn, że tak powiem, osobistych, film obejrzałem na dwie raty w odstępie wynoszącym tydzień xD. Na pewno na plus sam Ezra, pasuje mi od początku jego obecności w DCU. Jasne, w swoim drugim wcieleniu trochę irytuje, no ale tak miało być. Generalnie udźwignął podwójną rolę. Fajnie ogląda się też Keatona wracającego tym razem dosłownie do roli Batmana, choć nie jestem jakimś specjalnym fanem jego wersji Gacka, chyba większy uśmiech na gębie miałem, jak Sam pomysł wyjściowy to modne obecnie multiwersum, ot możemy sobie uzasadnić wszystko, nawet największe absurdy (i wepchnąć cameo/easter eggi, które w innym kontekście nie miałyby za bardzo racji bytu), ale główny przekaz odnoszący się do tego, jak życiowe wydarzenia nas kształtują, był całkiem niezły (a wątek z mamuśką odpowiednio przedstawiony i nawet trochę poruszający). Tyle, że w to wszystko jest wrzucone w niezbyt porywające wydarzenia i akcje. O ile jeszcze motyw poszukiwania Supka jest całkiem spoko, tak już oglądanie wizyty Zoda i spółki i te wszystkie chaotyczne starcia jest trochę meh. No i to CGI xD. Jest naprawdę źle, aż śmiesznie, nie wiem, o co chodzi, ale to zdecydowanie nie powinno tak wyglądać w 2023, jeszcze przy tym budżecie. Humor bywa lepszy i gorszy, ale parę razy autentycznie się zaśmiałem, a to już coś. Ogólnie: jeśli ktoś, tak jak ja, odpowiednio sobie dozuje takie komiksowe treści, przez co nie jest nimi przejedzony, to takiego Flasha może łyknąć bez większego zgrzytu. Zabawne, opierające się mocno na fan service, kino.
  10. Nie zdążyłem na okładkę z MGS2. Z doświadczeń z poprzednimi numerami, jest szansa, że jeszcze się pojawi, czy nie ma na to co liczyć?
  11. Metro: Exodus Poprzednie części mnie nie zachwyciły, choć miały swoje plusy i ogólnie uważam je za dobre, choć mocno siedzące w generacji PS360 tytuły, ot rzemieślnicza robota. Samo uniwersum też jakoś specjalnie mnie nie wciągnęło (poza gierkami przeczytałem tylko pierwszą część sagi i odpuściłem kontynuowanie), o ile samo postapo, ruskie klimaty i wątki socjologiczno-polityczne wyszły jak najbardziej na plus, tak zjawiska paranormalne i wszelkie "dziwactwa" to już trochę nie moja bajka, a przynajmniej nie w takim połączeniu. Ucieszyło mnie więc, że ostatnia (jak dotąd) część growej serii właściwie zupełnie odeszła od tych klimatów i skupia się na ludzkich, można by nawet powiedzieć, przyziemnych wątkach, choć cała podróż ma epicką skalę- w końcu przemierzamy praktycznie całą Rosję. Generalnie wszystko jest tutaj poprawione względem poprzedników. Przeskok generacji (i to od razu prawie na jej końcówkę) przyniósł oczywiście potężne zmiany w oprawie. Grałam na PS4 i byłem zadowolony, a momentami prawie zachwycony. Widoczki, efekty, a przede wszystkim przywiązanie do detali (multum wszelkiego rodzaju szpargałów w każdym pomieszczeniu, oczywiście część na przestrzeni gry zaczyna się powtarzać, ale efekt jest naprawdę przekonujący, do tego oczywiście znane i lubiane motywy typu uszkodzenia/zabrudzenia maski etc.), to wszystko robi wrażenie, niestety tylko w 30 klatkach (bolesna zmiana w stosunku do odświeżonych prequeli, no ale nie ma się co dziwić). Gorzej, że technicznie nie wszystko gra. Zdarzają się bugi, dwa razy miałem nawet freeze'a, skutkującego restartem gry. Do tego loadingi są koszmarnie długie (pierwszy, przy wczytaniu save'a, to kilka minut czekania, a każda śmierć i wczytanie szybkiego zapisy to jakieś kilkadziesiąt sekund), skutecznie psując zabawę i nawet momentami zniechęcając do odpalenia gry na krótką sesyjkę. Inna sprawa, że Exodus do krótkich sesji w sumie się niespecjalnie nadaje, bo wspomniana wcześniej skala odnosi się również do fundamentów rozgrywki. Jak powszechnie wiadomo, tym razem twórcy poszli w kierunku "otwartego świata", choć zachowano umiar i mimo wszystko jest tu dość kameralnie. Ja, nauczony już doświadczeniem z tego typu przygodami, wolałem skupić się na fabule, odhaczając dosłownie kilka pobocznych zadań/miejscówek z mapy. Z takim podejściem nie sposób się nudzić i przejeść, a faktem jest, że czasem warto odbić od wątku głównego i poszperać w ciekawych miejscówkach, czy to dla jakiegoś drobnego rozszerzenia lore, czy to dla przydatnej znajdźki. Co do świata przedstawionego: jest zbudowany naprawdę dobrze. Historia, choć prosta (to w zasadzie "kino drogi"), wciąga, byłem ciekaw, co nas czeka na następnych przystankach. Gra podzielona jest na mocno różnorodne, duże epizody-miejscówki, a w każdej mamy praktycznie mini historyjkę, z osobną bandą dziwaków pełniącą rolę antagonistów. I w tym temacie bywa naprawdę grubo (epizod w Jamantau!). Atmosfera jest gęsta, no i plusem są mimo wszystko bliskie nam, słowiańskie klimaty (grałem oczywiście z rosyjskim dubem). Są momenty pachnące Falloutem, są klimaty Mad Maxowe, generalnie nic niesamowicie oryginalnego, ale robotę robi. Aha, nasza ekipa jest tym razem "jakaś", możemy z nimi opcjonalnie pogadać, trochę się "zżyć" (cudzysłów, bo choć mordeczki mają jakąś charyzmę i coś do powiedzenia, to czasami trochę przynudzają, a żona Artioma zwyczajnie męczy). Sam gameplay jest raczej satysfakcjonujący, choć ma słabsze momenty. Początek mnie wręcz zniesmaczył: odczułem potężny lag i straszną ociężałość i drewno (tym bardziej, że chwilę wcześniej skończyłem jednego z CoDów). Gra ewidentnie musi się rozkręcić i jest to przykład tytułu, który może na początku mocno zniechęcić i jeśli ktoś reprezentuje podejście "jak nie siądzie od razu, to do kosza, nie będę się męczył na siłę", to mógłby z Metro się dosyć szybko pożegnać. Ja już dawno nauczyłem się dawać szanse, i w tym przypadku zupełnie nie żałuję, bo po paru godzinach złapałem mocnego bakcyla i bardzo się wciągnąłem. Strzelanie jest mięsiste, skradanie daje radę (zabawa światłem, odwracanie uwagi przedmiotami), choć można łatwo wtopić (szczególnie, gdy z takich czy innych przyczyn nie chcemy zabijać wrogów). Crafting i zabawa ekwipunkiem są odpowiednio wyważone i nie męczą (choć standardowo OCD się uruchamia i trzeba czyścić wszystkie szuflady i półki w każdym napotkanym pomieszczeniu), a nawet na normalu trzeba czasem się czasem zastanowić, jaki przedmiot wytworzyć, bo materiału lubi brakować. No zwyczajnie dobrze się gra, zwiedza miejscówki, chłonie klimat. Szkoda tylko, że poruszanie się pojazdami ewidentnie nie wyszło: jest ślamazarne, niewygodne (szczególnie w przypadku auta) i żmudne. Co mi nie pasowało: sterowanie i zarządzanie ekwipunkiem jest mało intuicyjne i po prostu niewygodne, choć po kilku(nastu) godzinach można nabrać wprawy. Wkurzyło mnie też ograniczenie w temacie noszonej broni: to, że możemy nosić tylko 3, to samo w sobie nie jest problem, ale fakt, że jedna z nich (tak się składa, że najgorsza...) jest przypisana nam na stałe i nie można jej wymienić,to już lekki absurd. W rezultacie przeleciałem większość gry z dwiema pukawkami (pistolet i kałasz), ograniczając sobie sporo zabawy z eksperymentowania zabawkami. Szkoda. Poza tym momentami bohaterom gęby się nie zamykają i scenki przerywnikowe strasznie się ciągną. No także podsumowując, bawiłem się bardzo dobrze i uważam Exodus za najlepszą część serii, godnie wskakującą do pierwszej ligi gejmingu.
  12. Devil May Cry 2 (PS2/PS3) Od czego tu zacząć? Tytuł znany głównie z bycia marnym sequelem i ogólnie wypadkiem przy pracy w skali całej serii. Co gorsza, jest to zwyczajnie taka sobie gra, sama w sobie. Zaliczyłem tylko dysk Dantego i tyle dobrze że przygoda jest króciutka (licznik pokazał...niecałe 4h), ale tak patrząc w miarę obiektywnie, to jednak jest wada xD. Tym bardziej, że zakończenie jest totalnie z dupy i przychodzi tak nagle, że autentycznie na ekranie końcowym szukałem standardowej opcji "Next Mission". No ale mimo wszystko drugi dysk chyba sobie odpuszczę. Podszedłem do DMC2 z ciekawością i pewną dozą dystansu w stosunku do wszechobecnej krytyki. Pierwszy level i myślę sobie "ee, nie jest tak źle". No ale później się zaczęło. Coraz słabszy design miejscówek, wszystko brązowo-szaro-bure, powtarzalne i po prostu mdłe. na dodatek niespecjalnie pasujące do klimatów serii (nie żebym był jakimś jej wyznawcą, szczególnie jedynki, którą zaliczyłem pierwszy raz stosunkowo niedawno, więc jakieś strasznego zawodu w kontekście zachwytu poprzednikiem u mnie nie było, bo i zachwytu jedynką nie było). Najlepsi byli wrogowie typu opętany helikopter czy czołg xD. Reszta tałatajstwa też nie grzeszy oryginalnością, chociaż paru bossów jakieś tam wrażenie robi, a całość ma urokliwe momenty. Fabuły prawie tu nie ma, nie wiem nawet do końca, o co tu w ogóle chodziło xD. Główny zły to totalny pajac i lamus, a Dante nie ma charakteru i ikry. Humoru nie stwierdzono. W ogóle gra jest łatwa i nie stanowi właściwie żadnego wyzwania, ale to akurat rozpatruję jako plus: dla chętnych masochistów są dodatkowe poziomy trudności, a "zwykli" ludzie będą mieli bezstresową rozgrywkę, bo DMC to seria, która w dosyć męczący i i rytujący sposób "każe" za wpadki (powtarzanie misji lub korzystanie z drogich itemów odnawiających życie/dających respa). Gorzej, że ta łatwość sprowadza gameplay do ciągłego naparzania tych samych "combosów" mieczem (cudzysłów, bo bieda w tym temacie jest tu straszna) i (częściej: bardziej efektywne) strzelaniem z dystansu. Całość zabawy mógłbym podsumować "R1+kwadrat". A odkąd wchodzimy w posiadanie wyrzutni rakiet (tak xD), to już w ogóle hulaj dusza, piekła nie ma. Monotonia wkrada się dosyć szybko i utrzymuje niemal całą przygodę, tym bardziej, że jesteśmy wręcz zalewani kolejnymi falami przeciwników, których zaszlachtowanie to tylko kwestia czasu i ilości wciśnięć buttona na padzie. Swoją drogą, namierzanie działa tragicznie i dosyć losowo (szczytem jest to, że zrobienie ikonicznego juggle'owania przeciwnikiem jest utrudnione, bo po wybiciu przyjemniaczka w powietrze, Dante automatycznie celuje w kogoś innego xD). Generalnie nigdy (może poza trójką, z której już mało co pamiętam) nie byłem fanem systemu w tej serii (konkretnie w trylogii z PS2), jest on dla mnie mocno ograniczony (gdzie blok/parry?), ślamazarny (powolne bieganie, dziwnie krótki skok, protagonista musi skończyć animację każdego ruchu, zanim można zrobić inny ruch, np. unik) i w rezultacie nie zachęca do efektownej zabawy (orby w nagrodę za styl to marna motywacja), ale tutaj mam wrażenie, że jest wyjątkowo spłycony. Dobrze chociaż, że zadawane razy mają jakąś tam odczuwalną moc, a samo strzelanie jest dosyć satysfakcjonujące. Ogólny feeling sterowania nie jest taki zły. Na plus opcje customizacji demonicznej wersji Dantego (w praktyce zwyczajnie nie zdążyłem tego wykorzystać), opcja latania, sekrety zachęcające do eksploracji. Muzyka jest nijaka, grafika ładna (abstrahując od strony czysto artystycznej), a rozgrywka płynna. Generalnie: nie kłamali, to słabiutki sequel, choć da się pograć. Dla samego zaspokojenia ciekawości i zamknięcia przygody z oryginalną trylogią "warto" było. Ale prawdopodobnie gdybym trafił na ścianę w postaci np. upierdliwego bossa czy innej frustrującej głupoty (raz zginąłem wpadając w otchłań ognia na levelu z helikopterem, mało brakowało, żebym wtedy rzucił to w "kąt"), to nie miałbym żadnych rozterek, olewając dalszą zabawę. No także DMC3>>>>>1>2.
  13. Z rok temu zaliczyłem zremasterowaną jedynkę i to po prostu nadal typowe 7/10. Dużo zyskuje w płynnych 60 fpsach i ostrej grafie. Natomiast dwójka jakoś mnie już nie wciągnęła, chyba jednak zbyt filmowe i ciągnące się wprowadzenie, w rezultacie odpuściłem powtórkę. No także różnie bywa. To są gry wybitnie na raz, w porywach dwa (platyna, względnie zabawa na grounded), mocno osadzone w tamtej cinematic experience'owej generacji.
  14. Właśnie pamiętam, że stosunkowo niedawno były tu posty na temat serii, aż sobie spróbuję wyszukać. Gdyby kampania była krótsza, to może bym z czystej ciekawości sięgnął po następne części, bo kusicie, ale na razie lepiej dam sobie spokój.
  15. Tekst Rogera zachęcił mnie do sięgnięcia po ponad 20 letnią grę, na którą nawet nie wiedziałem, że będę miał ochotę, a to już samo w sobie o czymś świadczy. Lubię jego styl, zajawka się udziala i fajnie, że chce mu się pisać czasem takie dłuższe formy. Notabene czytałem ostatnio stary numer PE, w którym były wyniki konkursu na recenzję MGS2 (swoją drogą założenia konkursu, a właściwie nagród, były dla mnie już wtedy dosyć osobliwe: napisz reckę MGS2, żeby wygrać...MGS2 xD). Patrzę na listę nagrodzonych, na 4 miejscu znany skądinąd Roger Żochowski.
  16. To ma 30 klatek po odpaleniu na PS5 xD? Przecież to jest (kolejny raz: przypominam performance trylogii GTA, abstrahując już od szeregu innych jej problemów) plucie, autentyczne plucie na nabywców.
  17. Resistance (PS3) Słabiutko. Ja wiem, że tytuł startowy, że 16 lat po premierze, ale w sumie czy to jakieś wyjaśnienie? Swoją drogą, jest to jedna z gierek, którą prezentowano w ciężarówkach Sony, które w okolicy premiery PS3 na wiosnę 2007 kursowały po Polsce. I już wtedy zupełnie nie zrobiła na mnie wrażenia (jak zresztą cały prezentowany line-up), również graficznie. Sięgnąłem po nią chyba głównie po to, żeby poczuć trochę klimatu tamtych lat (launch titles mają ten swoj specyficzny sznyt), no i sprawdzić jedną z nielicznych niesprawdzonych jeszcze serii od, bądź co bądź, mocarnego zespołu. No właśnie... Ale że Insomniacy stworzyli coś tak nijakiego, miałkiego i zwyczajnie nudnego, to dejcie spokój, kto to widział? Pomijam już, że od czasu przesiadki na PS3 i mocniejsze stawianie na "poważne" tytuły ogólnie stracili sporo pazura. Strony technicznej czy jakichś typowych dla tamtego okresu archaizmów (sterowanie) czepiać się nie będę, tym bardziej, że grałem na CRT (ot chlebak mam do niego podłączony, bo służy teraz głównie do retro, ale prawda jest taka, że sporo gier dedykowanych 7 generacji i tak wygląda na kineskopie zjadliwie , ze względu na mizerną rozdziałkę), choć to może nawet paradoksalnie poprawiło wrażenia. Ot takie podkręcone, późne PS2. Jest się za to czego czepiać w kwestiach dużo ważniejszych. Po pierwsze, pozostając jeszcze blisko tematu warstwy wizualnej: ogólne wrażenia estetyczne, design, kolorystyka: to wszystko jest straasznie mdłe, powtarzalne i mało oryginalne. Szaro burymi uliczkami/pomieszczeniami bardzo szybko chce się rzygać, a elementy obce (łącznie z całymi miejscówkami, vide końcówka) też niczym nie zaskakują. Czułem się momentami jakbym grał w Halo 1, i bynajmniej nie jest to pochwała (i nie o wciśnięty chyba trochę na siłę epizod z poruszaniem się pojazdami tutaj chodzi). No niech będzie, że na plus wygląd niektórych Chimer i projekty broni, a także pewien poziom zniszczalności otoczenia/fizyka. A jak z mięsem, czyli strzelaniem i ogólnie mówiąc, gameplay'em? No tu też jest "mocno średnio". Przede wszystkim nie czuć efektów naszych broni, przeciwnicy to klasyczne gąbki, a takie coś w zasadzie psuje całą zabawę w FPSie. Strzelamy w nich, a oni biegają jak z adhd i naparzają w nas raczej niespecjalnie tym poruszeni. Na dodatek przyjmują sporo razów zanim zdechną, co swoją drogą wiąże się z całkiem wysokim poziomem trudności (i mocno niesprawiedliwym- skurwiele trafiają w nas perfekcyjnie nawet z bardzo daleka, ledwie wychylimy nos zza winkla: czułem się, jakbym grał przeciwko komuś z auto-aimem), który w końcowych etapach powoduje już sporo frustracji. Do tego- oczywiście- checkpointy są stosunkowo rzadkie. System zdrowia to taki "pół oldschool": część HP odnawia się sama, ale pewną część odzyskamy tylko dzięki apteczkom. A itemy są rozrzucone dosyć losowo, czasami wręcz głupio. Generalne założenia zabawy są raczej "staroświeckie": chodzimy po liniowych poziomach, brzydale atakują nas grupowo, trzeba się chować za zasłonami , wyskakiwać oddając parę serii, i znowu chować, okazyjnie biegając po rejonie szukając stuffu i wciskając przycisk. Do tego wspomniana już odmiana, jaką jest śmiganie maszynami (klasyczny jeep z działkiem, ale też pojazdy obcych), które nie robi jednak specjalnego wrażenia. Insomniacowy vibe odczuwalny jest w zasadzie tylko w jednej kwestii: w uzbrojeniu. Widać, że twórcy chcieli sobie tutaj pofolgować i trochę w stylu przygód Ratcheta i Clanka dostajemy dosyć oryginalne pukawki. Tylko co mi z oryginalności, kiedy sprzęt nie jest specjalnie efektywny? Sztuka dla sztuki, jak w przypadku broni strzelającej wybuchającymi "glutami". Albo karabin energetyczny pozwalający nam strzelać przez ściany i inne przeszkody: brzmi spoko? No ale nie jest xD. Umiarkowaną frajdą jest śledzenie celowniczkiem, gdzie czai się Chimera (nie mamy żadnego x-ray'a czy czegoś w tym rodzaju, celownik po prostu zmienia kolor) i walenie jak debil w ścianę. Z drugiej strony, wrogowie dysponujący taką zabawką trafiają w nas, a jakże, perfekcyjnie. Sprawia to, że w niektórych momentach nie można nawet spokojnie skitrać się za zasłoną. Żeby było "śmieszniej", Resistance to jedna z tych gier, w których notorycznie brakuje nam ammo do większości giwer, więc w praktyce przebijamy się przez tabuny przeciwników z tymi samymi dwiema-trzema pukawkami, do których amunicję zostawiają denaci (czy to z ludzkiej, czy obcej strony barykady). Ergo- nie ma dużo okazji do swobodnej, spontanicznej rozwałki. Całość zajęła mi jakieś 10-12h, przy czym gra tak "mocno" mnie wciągnęła, że zacząłem ją jakieś pół roku temu, przeszedłem z połowę i poszła w odstawkę. W ostatnich tygodniach wymęczyłem do końca (ktoś może zapytać, po co to robię, cóż, widocznie jestem pojebany) i nie było lepiej, a ostatnie parę godzin (szczególnie niekończące się, wyglądające cały czas tak samo korytarze w "bazie" Chimer) strasznie się dłużyło. Jasne, nie jest to totalny szrot, ogólny feeling sterowania i strzelania jest znośny i momentami jakąś tam minimalną frajdę z sieczki można mieć, ale to dużo za mało, jak na tytuł AAA od takiego dewelopera. Setting też miał potencjał, a zupełnie go nie wykorzystano. Aha, muzyka występuje sporadycznie i większość przygody poruszamy się w ciszy (nie znoszę tego, jeszcze bardziej podkreśla nudę), a fabuła jest sztampowa, przedstawiana w mało wciągający sposób (narracja z perspektywy korespondentki, ale oglądamy głównie rysowane plansze, mało cutscenek i dialogów), a główny bohater jest tak totalnie nijaki (pod każdym względem), że w sumie mogliby go w ogóle nie pokazywać. Całość robi wrażenie skleconej na szybko i po łebkach i być może dopiero sequele rozwinęły skrzydła. No ale sprawdzać ich nie zamierzam xD.
  18. Emperor's New Groove (PSX/PS3) Ciąg dalszy przygody ze starociami, które w większym lub mniejszym stopniu były w moim "obszarze zainteresowań" w okresie premiery, no a później wyszło jakoś tak, że w nie nie zagrałem. Mijają lata i jakiś mały implus może sprawić, że sięgnie się po coś, co w sumie nie było nawet w oficjalnym backlogu (ostatnio mam tak coraz częściej, może to efekt regularnego wertowania starych PE). Nowe Szaty Króla miały premierę jakoś w 2000 (filmu wówczas nie widziałem) i zwróciły moją uwagę za sprawą bardzo pozytywnej recenzji w Neo Plus. Jak oceniam natomiast zabawę w 2023, zupełnie na świeżo i bez nostalgicznego filtru? To całkiem dobra, nadal grywalna i dosyć oryginalna w założeniach gierka, bynajmniej nie typowy produkt na licencji Disney'a. Co jakiś czas przychodziła mi do głowy myśl, że wyczuwam tu vibe serii Croc, po czym przy którymś z kolei odpaleniu gry przyjrzałem się w końcu planszom początkowym, prezentującym twórców: toż to ekipa Argonaut. Podobieństwa stwierdzam jednak głównie w designie poziomów (3D, ale raczej korytarzowe, czasem z odnogami, mocno podzielone na mniejsze obszary), brak na szczęście znanego z przygód krokodyla drewna. Mamy tu sporo motywów platformowych w najbardziej klasycznym stylu, ale też proste (choć nie prostackie) zagadki pokroju manipulowania otoczeniem czy jakąś machinerią w celu dotarcia dalej, mini-gierki (powiedzmy) czy etapy, w których wcielamy się w inne zwierzę, niż "normalnie". Bo, jak może wiecie, sterujemy tutaj lamą, a konkretniej zamienionym w lamę królem. Wiąże się to ze specyficznymi ruchami (i ciągłym stukaniem kopyt) i feelingiem sterowania, ale responsywność jest zazwyczaj nienaganna. Momentami można się wkurwić przy dalszych skokach, które muszą być mocno wymierzone, no i tradycyjnie dla tamtej ery gejmingu, kamera lubi płatać figle, ale nie jest źle i czuć, że ENG to tytuł dosyć "nowoczesny", że tak powiem. Zresztą już pierwsze wrażenie zrobił na mnie świetne, właśnie za sprawą sterowania, ale też płynnej animacji (na początku obstawiałem nawet 60 klatek, ale chyba coś mi się pomyliło xD) i ogólnej przystępności. Grafika jest raczej prosta (i w bardzo niskiej rozdziałce), ale kreskówkowy styl wizualny i intensywna kolorystyka to wynagradzają. Muzyka sobie plumka i jest nawet chwytliwa, ale dosyć szybko robi się powtarzalna. Całość można zaliczyć w kilka godzin, przy czym końcówka trochę mnie męczyła. Ostatnie kilka przejazdów "wagonikiem" (kmwtw) winduje poziom trudności (generalnie niewysoki, ale też zapewniający jakieś tam wyzwanie, ot takie paradoksy "prostych gier dla dzieci" z tamtych lat) w kosmos i wymaga wielu powtórek z uczeniem się trasy przejazdu na pamięć. Każdy level, poza zwyczajnym jego "przejściem", mamy możliwość wymaksować poprzez odnalezienie wszystkich monet i innych dupereli, ale dosyć szybko odpuściłem takie wyzwanie, bo, po pierwsze, nie byłem specjalnie zmotywowany (nagroda za znalezienie wszystkiego na danym poziomie to...artwork xD), a po drugie dosyć łatwo pominąć (nieodwracalnie) choćby jedną monetę na początku poziomu i w tym momencie całość mamy już spaloną- pozostaje restart, no ale bądźmy poważni. Na plus luźna atmosfera i obecny tu humor (choć voice actor głównego bohatera raczej drażniący), łącznie z łamaniem czwartej ściany i nawiązaniami do innych dzieł popkultury. Ogólnie grało się spoko i jak na ponad 20 letnią zręcznościówkę z szaraka, bezboleśnie.
  19. Bugs Bunny: Lost in Time (PSX/PS3) Sięgam czasem po takie starocie "z dupy" jak dostanę natchnienia na retro, ale zazwyczaj nie są całkiem przypadkowe, łączy mnie z nimi jakiś choćby minimalny sentyment, skojarzenie z dawnych lat. Tak było z Bugsem, którego recki/opisy przewijały się przez moje ręce w okresie początkowych miesięcy posiadania szaraka i wkraczania w światek prasy gejmingowej. Dominowały noty w okolicach siódemki, więc gra nie wskoczyła na listę must have (tak, inflacja ocen działała już w 1999 roku). No ale przyszedł odpowiedni moment i udało się ją ukończyć (bo to wcale nie takie oczywiste w przypadku retro), jak więc oceniam to doświadczenie? No nawet spoko było, choć niektóre archaizmy i "uroki" gier 3D z piątej generacji dają mocno popalić, i nie są to bynajmniej sprawy drugoplanowe. Klasycznie: niedomaga kamera. Mimo, że możemy ją ustawić, to nawet jeśli się gdzieś nie zablokuje, to potrafi sama z siebie (a właściwie to dzięki programistom) wykonać jakiś ruch dookoła królika, najlepiej wtedy, kiedy akurat manewrujemy nim w powietrzu przy wymierzonym skoku. O właśnie, skok. Podstawowy ruch w platformówce, tutaj jest mocno skiepszczony, ociężały i zwyczajnie ciężki do wymierzenia. Tyle dobrze, że Bugs ma nieograniczone życia, więc porażka AŻ tak nie boli, ale to też zależy od sytuacji. Levele są dosyć duże, a checkpointy rzadkie, i choć generalnie LiT nie jest grą specjalnie trudną samą w sobie (bardziej z powodów "rozkminkowych", ale o tym później), tak czasem developerzy postanowili lekko strollować graczy, odwalając takie patenty, jak w jednym z poziomów "marsjańskich". Pozwolę sobie na opis całej hecy, który może być mało ciekawy i klarowny, ale muszę to z siebie wyrzucić: otóż w jednym z miejsc musimy unikać robocika, który może nas (i nie tylko) zamrozić. Jeśli mu się to uda i nie zdążymy się odpowiednio szybko wyswobodzić (mashowanie przycisków, w praktyce loteria), to zostajemy wyrzuceni do "zsypu" i lądujemy na początku poziomu. Stamtąd czeka nas przeprawa przez różne przeszkadzajki, ślamazarne skakanie itd. Na papierze brzmi dość zwyczajnie, ale cały wic i wspomniany "trolling" polega na tym, że tuż przed spotkaniem robota mamy checkpoint, więc teoretycznie wszystko jest sensowne: nie uda się, to mamy szybką powtórkę. Niestety, całość jest zaprojektowana tak, że jak robocik wrzuci nas do zsypu, to lądujemy przymusowo na CHECKPOINCIE na początku planszy, nie mając na to jakiegokolwiek wpływu. Ergo: punkt kontrolny przed spotkaniem z przeciwnikiem jest bezużyteczny, a my tak czy siak musimy drałować całą drogę. Kolejny zarzut to wyśrubowane wymogi dotyczące postępu "fabularnego" i możliwości odwiedzin w kolejnych etapach gry. Bugs to typowy collectathon, gdzie najważniejsze są zegarki (znajdujemy je na poziomach, czasem poukrywane, ale też zdobywamy po walkach z bossami, pościgach czy mini gierkach/zagadkach), których odpowiednia ilość pozwala nam zwiedzać kolejne poziomy. Sęk w tym, że żeby przejść dalej, trzeba prawie maksować wcześniejsze etapy, co swoją drogą jest upierdliwe, bo często do zdobycia zegarka potrzebna jest specjalna umiejętność, którą uzyskamy w innym etapie, do którego nie możemy się dostać, i takie błędne koło spierdolenia. Raz musiałem się nawet posiłkować playthrough na YT xD. W praktyce część leveli musimy odwiedzić kilka razy. Nie byłoby to wszystko jeszcze takie złe, gdyby nie jedna zasadnicza, chujowa zagrywka: jeśli brakujący nam gadżet znajduje się np. w połowie albo pod koniec etapu, to za każdym razem musimy od nowa wykonywać wszystkie czynności typu szukanie klucza do otwarcia drzwi, przesuwanie skał, wciskanie przycisków, no po prostu od nowa przechodzić cały poziom, żeby w połowie użyć nowo zdobytej umiejętności, otworzyć jakieś drzwi i znaleźć brakujący budzik. Paranoja, ale taki urok (niektórych) starych gier. Tyle dobrze, że możemy w dowolnym momencie opuścić poziom ze wszystkimi zdobytymi itemami. Gdy przymknąć oko na te wszystkie felery, to gra oferuje parę godzin oldschoolowego skakania, eksplorowania sporych poziomów, skakania po głowach przeciwników i "przygodówkowych" rozkmin (nie zawsze całkiem oczywistych). To wszystko przeplatane poziomami "pościgowymi" (raczej padaka, mało responsywna i wymagająca uczenia się ścieżek na pamięć) i walkami z bossami (banalne, ale to dobrze). No także jakaś tam frajda z zabawy istnieje, a postęp daje pewną satysfakcję. Oprawa ma swój urok ze względu na kreskówkowy styl (technicznie rzecz biorąc jest mało wyraźna, obiekty są raczej proste, tekstury rozpikselowane a otoczenie pustawe) no i całość ma jakiś tam klimat Looney Tunes (parę znajomych twarzy, niezłe głosy i sympatyczna muzyczka), ale nie jest to rozwinięte w jakoś mocno odczuwalny sposób. W skrócie: dosyć drewniane przeżycie, ale mam na uwadze, że nie jest to też typowa, skillowa platformówka, bardziej coś ala "action adventure" z tamtych czasów, mimo trudności wybacza pewne błędy i koniec końców dałem radę ją zaliczyć bez wielkiego zgrzytania zębami, ale szarak ma wiele bardziej przystępnych produkcji z tamtych czasów.
  20. GTA 3: Definitive Edition Idąc za ciosem po VC zaliczyłem trójeczkę. Nie po kolei, tak samo jak dawno temu oryginały: trójkę ograłem jakiś rok po VC, na głodzie w oczekiwaniu na SA (w okresie premiery nie miałem na czym jej odpalić, jedynie czasem pykałem u kumpli, ale to jedynie zaostrzało apetyt), no i jak łatwo się domyślić, z racji gameplay'owego regresu nie byłem jakoś bardzo zachwycony. No ale GTA to GTA, więc grało się dobrze, co nie zmienia faktu, że do tej części mam najmniejszy sentyment i nie wracałem do niej od wielu lat. Jak więc gra się po przerwie, i to w "dopasioną" wersję? Cóż, to nadal najbiedniejsze w niemal każdym względzie GTA w 3D i czuć, że Rockstar dopiero miało się rozkręcić. Misje są raczej krótkie (szczególnie w pierwszych godzinach fabuły, niedługiej swoją drogą) i mało skomplikowane, choć w późniejszych partiach potrafią zaleźć za skórę (tu znowu zbawienna jest wrzucona do DE opcja szybkiej powtórki misji po porażce), szczególnie, gdy przykładowo jesteśmy już prawie na końcu uciążliwej misji, ale w trakcie pościgu trafiliśmy w lampę, auto nam się przewróciło i, co "naturalne", za kilka sekund wybuchło. Notabene, czas od zapalenia się bolidu do jego wybuchu jest tutaj absurdalnie krótki i jestem pewien, że w oryginale mieliśmy go więcej, także tutaj devowie skiepścili sprawę, bo w praktyce prawie nie ma możliwości wyjść bez szwanku z takiego wydarzenia. Ogólnie jest tu trochę drażniących archaizmów, ale raczej nic, co całkiem odrzuciłoby od gry. Grafikę poprawiono na ile się dało, ale obiekty, samochody i modele postaci są prościutkie i raczej mało atrakcyjne. Ogólnie nigdy nie przepadałem za Liberty City, czy to w wydaniu z PS2, czy już w czasach HD, więc tutaj dochodzi dodatkowy, subiektywny czynnik. Ot nudna, amerykańska metropolia. Stacje radiowe mają swój urok i specyficzny klimat (Rise FM!), również z uwagi na użycie minimalnej liczby znanych utworów (za wyjątkiem Flashback FM, w całości opartego na OST z Człowieka z Blizną), ale tracklista jest dosyć skromna, szczególnie w porównaniu do molochów, które zaoferowano graczom w sequelach. Problematyczne jest nadal celowanie (tu zarzut do remastera), występują pewne błedy i problemy, ale ogólnie grało się dobrze i jakiś tam nostalgiczny powrót do przeszłości zaliczyłem. Formuła krótszych misji i mniejsze miasto ma swoje plusy, bo trójka jest przez to chyba najbardziej "arcade'owa" i nadająca się do szybkich sesyjek. Przed SA zrobię sobie chyba dłuższą przerwę, bo wersję z czarnuli zaliczyłem stosunkowo niedawno.
  21. Hercules na PSXa. To już chyba drugie porzucenie tej gry, pierwsze było daawno temu, a kolejne z dwa miechy temu. I to chyba w tym samym momencie przygody i z tych samych powodów xD. No po prostu nie toleruję motywu, w którym hasło do poziomu (bo save'ów tu nie ma) mogę dostać tylko zbierając określone znajdźki na poziomie. Tekken 6 Chyba o nim nie pisałem w tym wątku, a przypomniało mi się. Początki przygody z PS3, no to wypadało pobawić się starym, dobrym Tekkenem. O ile dobrze pamiętam, to nie ma tam klasycznego trybu story opierającego się na zwykłej bitce, tylko kolejne postacie i zakończenia odkrywamy grając w bieda Tekken Force'a. Absolutnie nudne, płytkie i męczące. A sama gra w "zwykłych" trybach też mnie jakoś nie zachwyciła, design postaci, festyniarskie efekty i kupowanie fatałaszków...no nie, nie tym razem. I chyba już żadnym innym, bo od tego momentu przygodę z serią odpuściłem, inna sprawa, że zawsze było to dosyć casualowe szpilanie.
  22. Call of Duty: Black Ops - Cold War Kolejny tytuł z Plusa, idealny do abonamentu, bo gra na tyle mnie interesująca, że z chęcią pyknę, ale jednocześnie nie na tyle, żebym za nią płacił pełną kwotę xD. Od czasów oryginalnego MW3 gram w CoDy już bardzo wyrywkowo (WW1, MW2, teraz to) i nie powiem, bo te, które mają klasyczną, singlową kampanię, nie osadzoną w jakichś z dupy klimatach sci-fi/kosmosu, zazwyczaj są naprawdę spoko. Tak też było i tym razem. Co tu dużo gadać: kilka godzin intensywnego, satysfakcjonującego strzelania w starym, dobrym stylu. Feeling broni jest bardzo przyjemny, poziom trudności na normalu w sam raz na z grubsza bezstresową zabawę, misje są urozmaicone i nie ma miejsca na nudę: ciągle zwiedzamy nowe miejscówki, przestojów jest niewiele, ale jak już są, to podane w ciekawy sposób (cała akcja na Łubiance: świetna sprawa, zarówno ze względu na klimat, jak i rozgrywkę, w tym kilka sposobów na osiągnięcie celu). Znużenie odczułem jedynie w momencie, ujmę to nie spoilerując, "schizy", której efekt był nieco powtarzalny (szczególnie jeśli chciało się bawić na przekór "narratorowi"). Twórcy pokusili się nawet o wprowadzenie lekkiej świeżości w postaci swego rodzaju "hubu", z którego możemy wyruszyć też na misje poboczne, co więcej, przygotowując się do nich mamy okazję rozwiązać "zagadki" szpiegowskie. Mimo wszystko nie siadło mi to do końca i gdzie jak gdzie, ale w CoDzie najzupełniej wystarczy mi standardowa formuła głównej przygody. O ile bohaterowie (wracają znane twarze, ale w sumie co z tego?) i sama fabuła to sztampa, tak realia, w których się to wszystko rozgrywa, wypadły rewelacyjnie. Zimna Wojna w latach 80 (plus flashbacki, które akurat nie porywają, ot typowy Wietnam), szpiedzy, Reagan, mur Berliński, groza atomowa, a to wszystko w charakterystycznym, CoDowym wydaniu: lekkiej komiksowości i przesady, połączonej z realizmem. Props za wszystkie pukawki i zabawki (choć trochę mało tu jak na serię odskoczni choćby w postaci innych pojazdów), na PS5 z Dual Sensem odczucia muszą być kozackie. Poza tym jest ładnie i (zazwyczaj) płynnie (PS4). No także dla relaksującego i cieszącego oko postrzelania w ciekawych klimatach naprawdę warto sprawdzić.
  23. Temat już przeterminowany, ale dopiero nadrobiłem serialowe TLoU, więc dorzucam swoje 3 grosze. W sumie to nie wiem, jak to ocenić, bo w ogóle dziwna to adaptacja. Poniekąd luźna, dorzucająca sporo od siebie, z drugiej strony momentami odtwarzająca oryginał prawie 1:1. Tu dodam, że maniakiem gry nie jestem i skończyłem ją dotąd dwa razy (choć nie powiem, z każdym odcinkiem serialu coraz bardziej nabierałem smaku na powtórkę i zobaczenie, jak to "naprawdę" ma wyglądać). Podczas seansu miałem trochę ambiwalentnych odczuć, ale chyba ani razu nie poczułem, że to, co widzę jest absolutnie zajebiste/totalnie chujowe. Podchodzę do tego tak, że to mocno indywidualna (mimo udziału Druckmanna) reinterpretacja materiału źródłowego, z obowiązkowym wepchanie "woke gówna". Casting generalnie wypada marnie, tzn. aktorzy robią swoje (bez specjalnej wczuwki lub z trochę za dużo wczuwką, tu patrzę na parę głównych bohaterów), ale sam dobór wizualny...ja wiem, że "graczowi nigdy nie dogodzisz" i angażowanie aktorów jak najbardziej podobnych do pierwowzorów skutkowałoby pewną nudą wizualną, ale tutaj momentami pojechano mocno (blackwashing obowiązkowy). Ja po prostu widziałem tutaj "inne wersje" znanych bohaterów, i tak też traktując cały serial można trochę mniej zgrzytać zębami. Wizualnie w szerszym znaczeniu, całość trzyma raczej wysoki poziom. Ogląda się to dobrze, zdjęcia robią wrażenie, a do efektów nie mogę się doczepić. Podziw budzi (pokazana w dostępnym na HBO, półgodzinnym "making of") ilość efektów tradycyjnych, statystów, makijaż etc. Jakby ktoś pytał, gdzie poszły te miliony budżetu, to polecam sprawdzić ten materiał. Zastrzeżenie mam do tempa narracji. Z jednej strony 9 odcinków powinno wystarczyć na pokazanie "samej fabuły" (to, że dostaliśmy mniej starć z klikaczami i innych "gameplay'owych" fragmentów, mi akurat zwisa i nie tęsknię), z drugiej niektóre wątki są trochę rozwleczone i nudnawe (cały epizod z Kathleen i spółką), natomiast inne ucięte lub przyspieszone. No także całość mocno nijaka, momentami słaba, z przebłyskami wysokiej jakości. Materiał źródłowy był na tyle dobry, że i tak jest to samograj i trzeba się mocno postarać, żeby to zepsuć, więc nie uważam TLoU za niewypał.
  24. GTA: Vice City (Definitive Edition) Prawie półtora roku temu zainstalowałem "na testa" niesławną, odświeżoną trylogię GTA, po czym mimo wszystkich problemów i afer, momentalnie wsiąknąłem w ukochane Vice City. Wyszło tak, że zrobiłem jakieś pół fabuły i gierka poszła na bok (poniekąd też dlatego, że druga jej część niestety od zawsze cechowała się spadkiem poziomu). No ale udzielił mi się klimat wakacji, a że przy okazji stuknęło 20 lat od ogrania oryginalnego VC, które to było moją pierwszą gra na PS2 i na zawsze będzie nostalgiczną bombą, to postanowiłem dokończyć i z racji tego wrzucić tutaj parę zdań. Swoją drogą, przelecenie samej fabuły z kilkoma misjami pobocznymi (bez specjalnego pośpiechu) to jakieś 10 godzin zabawy. W sumie zaskakujące. O samej grze nie ma sensu za dużo pisać, bo to absolutny klasyk i jak dla mnie najlepsze ze starych GTA (ot, najbardziej spójne i wyważone, z najlepszym klimatem, OST i bohaterami), ale też z szeregiem problemów, z których niektóre drażniły już dwie dekady temu, a niektóre dają się mocno we znaki dopiero teraz, kiedy człowiek jest już rozpieszczony nowoczesnym gameplay'em. No ogólnie jest lekkie drewno, nie da się ukryć. Część rzeczy naprawił remaster (ot choćby checkpointy przed rozpoczęciem misji, pozwalające wrócić do niej momentalnie po porażce), część naprawić usiłowano, ale nie do końca wyszło (celowanie, które, śmiem twierdzić, momentami jest nawet gorsze, niż na PS2), a część zepsuto xD (nowe bugi i glitche). Do tego OST wykastrowano (mimo wszystko nadal robi robotę), a warstwa wizualna jest, powiedzmy, kontrowersyjna. Najbardziej dyskusyjnie wypadły "poprawki" modeli postaci, natomiast wygląd otoczenia, samochodów i przede wszystkim efekty świetlne oceniam na plus. Oczywiście podchodząc do tego tak, że to inny produkt i siłą rzeczy nie odda natury wizualnej oryginału, bo tutaj wszystko jest jakieś takie jakby "plastelinowe". Całościowo oceniam jednak tę edycję w umiarkowanie pozytywny sposób. Nie da się ukryć, że to (abstrahując od błędów, z których niektóre mogą nawet uniemożliwić skończenie danej misji xD) najwygodniejsza obecnie forma zaliczenia tych klasyków. Trzon to oczywiście nadal stare, dobre VC, momentami irytujące archaizmami czy dziwnymi rozwiązaniami gameplay'owymi (choćby fakt, że w pewnym momencie scenariusza przestają nam się pojawiać misje i musimy się domyśleć/dowiedzieć, że żeby popchnąć całość dalej, należy kupić przynajmniej 6 nieruchomości-interesów i zaliczyć ich zadania, co notabene wiąże się z grindowaniem hajsu). Mimo wszystko w przyszłości raczej prędzej wrócę do wersji na PS2/PC, niż edycji "definitywnej".
  25. Ja już mam, przewertowałem całość i przeczytałem art o demkach. Dżujo to taka trochę "cicha woda" w ekipie PE, bo mam wrażenie, że nie jest często wymieniany w kontekście pochwał za teksty (może też ze względu na ich ilość), a w sumie zawsze trzymają wysoki poziom i dotyczą interesujących (mnie w każdym razie) tematów. Kącik anime: cóż, nie jestem targetem, jak dla mnie co ciekawsze propozycje mogłyby po prostu trafiać do Regionu Filmowego, ale w sumie nie mam nic przeciwko, tym bardziej, że miejsca mamy teraz dużo. Tu płynnie przejdę do "wydarzeń" organizacyjnych tego numeru, czyli zmiany ceny, drukarni i grafika/layoutu. Tego ostatniego na razie jakoś mocno nie dostrzegłem w praktyce (może poza niezbyt ładnie prezentującym się dzieleniem mniejszych recek na jednej stronie, ot po jednej stronie jest jeden kolor tła, a po drugiej drugi), ale życzę mu powodzenia i liczę na zmiany na plus i zaangażowanie w temat, bo ostatnimi laty bywało momentami słabo (czego powody poniekąd były tutaj już wyjaśnione). Drukarnia: cóż, wygląda na to, że i tak nie ma w czym przebierać i trzeba brać co jest, ja jako czytelnik mogę tylko napisać, że jakość papieru jest średnia (cały numer, oprócz okładek, sprawia wrażenie, jakby wysechł po wcześniejszym zawilgoceniu), grafiki są na nim troszkę rozmyte, no i sama okładka też stała się matowa, do czego trzeba się będzie przyzwyczaić, za to zapach na plus xD. Natomiast co do ceny, to oczywiście nie jest to deal breaker, przez który przestanę/rozważam przestanie kupowania pisma, ale nie ma co też wpadać w drugą skrajność i udawać, że nie ma tematu, bo "jesteśmy dorośli i PE może kosztować nawet 50 zł, byle dalej wychodziło i trzymało poziom". No nie, koniec końców to produkt i biznes, o czym dobrze wie wydawca, a my jesteśmy odbiorcą/klientem. To już któraś podwyżka z kolei i o ile całkowicie rozumiem powody rynkowe/ekonomiczne, tak nie przekonuje mnie (również za sprawą całokształtu osoby autora tych wyjaśnień) rzekomy wybór między mniejszą ceną przy 100 stronach, a podwyższeniem jej i zachowaniem większej liczby tychże. Jeśli faktycznie tak miało być (moim skromnym zdaniem klamka i tak zapadła, a liczba stron to po prostu miły bonus-uzasadnienie), to dlaczego nie zasięgnąć wcześniej opinii czytelników? Osobiście widzę plusy obu "rozwiązań", ale nie ukrywam, że ilość interesujących mnie treści w danym numerze PE się waha i czasami czytam wszystko/prawie wszystko od deski do deski, a czasami skipuję/czytam od niechcenia nawet kilka artykułów. Normalne: każdemu nie dogodzisz, ale chodzi mi o to, że nie zawsze więcej=lepiej i jakbym miał wybierać, stanęłoby na opcji "100 stron za 2 dyszki". Poza tym: zapowiada się sporo ciekawych tekstów, no i wpadła "zapowiedź" PS2 Extreme.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...