Final Fantasy VII: Rebirth (Steam Deck) Mieliście kiedyś tak, że piszecie klasówkę z matematyki i w równaniu już na początku robicie błąd w obliczeniach, przez co dalsze części równania – mimo że zapisywane zgodnie ze sztuką – siłą rzeczy będą błędne? I taki właśnie jest Rebirth. Nie można oczekiwać, że gra będzie przez kilkadziesiąt godzin interesująca, gdy u podstawy leży błąd polegający na rozbiciu jednej 40-godzinnej gry na trylogię. Owszem, w porównaniu do części pierwszej dzieje się sporo, ale nie jest to wielki wyczyn, bo patrząc się na schnącą farbę na ścianie możemy śmiało stwierdzić, że też dzieje się więcej niż w pierwszej części rimejku. Podobnie jak w Remake, również w Rebirth pierwsze 2-3 godziny są co najmniej intrygujące, a potem tempo siada, niby podróżujeny po różniących się od siebie lokacjach, ale czy towarzyszy temu natłok wydarzeń? No tak średnio. Scenariusz jest mało ciekawy, gra ma dziwne wahania nastrojów – raz jest poważnie, raz śmiesznie i często to jest tak przemieszane i następujące po sobie, że traci na tym wydźwięk wydarzeń, które miały być przejmujące, a nie są, bo co z tego, że ktoś umrze, jak zaraz bijemy się z bossem rzucającym one-linerami w rytm dubstepu. Chodzi ta nasza ekipa po tych krainach, w sumie nie wiadomo po co. Brakuje tutaj jakiegoś ciągu przyczynowego pomiędzy lokacjami – raz się przemieszczamy bo podążamy za zakapturzonymi ludzikami (xdd), a drugim razem bo akurat jesteśmy w pobliżu jakiegoś miejsca więc co nam szkodzi tam iść. Fabuła jest tak głupia, tak naiwna że masakra. Może to kwestia tego, że oryginał też jest tak głupi, ale nie przeszkadzało to aż tak w grze na 40h gdzie poruszamy się kwadratami, a mocno to się ujawnia w grze wyglądającej jak życie rozciągniętej na grubo ponad 40h? Co chwilę wywracałem oczami na filmikach zachodząc w głowę dlaczego bohaterowie zachowują się tak nielogicznie, tak naiwnie. Oczywiście najnudniejsze są te wszystkie starania twórców związane z rozwijaniem czy wręcz tworzeniem wątków, które w oryginale albo nie istniały, albo nie były na tyle istotne, żeby poświęcać im czas. A dodajmy jeszcze do tego te bzdury z multiversum, jakimś łączeniem światów kto to rucha xddd. Ogólnie mocno to śmiedzi Kingdom Hearts. A no i chuj im w dupę za wplątywanie w cały ten syf Crisis Core. Bez znajomości tej gry dużo się traci. Plusy? Ładne, walki z bossami są efektowne, muzyka jest okej, ale tak jak w Remake trochę za delikatne są te nowe aranżacje – w większości wypadków wolę oryginały z PS1. Nad minigrami i misjami pobocznymi nie będę się już nawet pastwił – gówno w chuj. No ok, te minigierki niektóre jeszcze ujdą, ale te misje poboczne to jest poziom nie wiem, inFamous na ps3? Otwarty świat? Niby jest, ale szczerze mówiąc nie zawracałem sobie nim gitary, no bo po co? Żeby odhaczać misje poboczne? A może żeby frustrować się sterowaniem skrojonym typowo pod korytarzyk, przez co Cloud blokuje się na każdej przeszkodzie w open-world? Bawiłem się mocno tak sobie, przeszedłem szczerze mówiąc na siłę żeby odhaczyć. Dawno nie zawiodłem się aż tak bardzo na jakiejś dużej produkcji. Czy lepsze niż Remake? Chyba tak, ale nie jakoś znacznie. Niby naprawiono kilka bolączek jedynki, ale dołożono drugie tyle.