A ja dziś wróciłem z wyprawy życia. Wyruszyłem rowerem z Rybnika i dojechałem aż do Wiednia. Razem 385 km. Ilość zwariowanych sytuacji ciężko zliczyć. Mój rower ze wszystkim ważył jakieś 25-30 kg. Górki były bezlitosne, szczególnie te nieszosowe. Dwa razy złapałem kapcia i dwa razy w wypiździejewie. Ostatniego dnia w Austrii już po prostu umierałem z tego makabrycznego upału i samych pól słonecznika bez żadnego cienia drzew. I ciągle górki. Przez jakiś czas aż byłem bliski ataku paniki z powodu ciepła. Aż nagle z trasy wyłowił się na rowerze... ksiądz, niczym z pewnego popularnego serialu. Zaprowadził mnie do swojego wiejskiego kościółka i nalał bidony zimną wodą. Od dzisiaj jestem katolikiem. A potem przy Wiedniu rozpętała się kompletna burza z deszczem i gradem. Przez trzy dni jakaś wyższa istota rzucała we mnie wszystko, tylko bym się poddał, ale się udało, choć teraz me ciało cierpi, a szczególnie dupa. Na bonus zdjęcie księdzem jak i z psiaczkiem, którego musiałem pilnować 10 minut, bo jakiś krecik tak sobie stwierdził, widząc jak leżę martwy pod Lidlem. W ogóle Czesi to musi być jeden z najmilszych narodów.