Nie przygotowywałem się specjalnie. Biegałem sobie troszkę na tydzień przed wyprawą i robiłem krótkie jazdy na 10km, gdzie cisnąłem na maksa speeda, tylko by się wymęczyć. Nocowałem w namiocie, potem pod wiatą, a we Wiedniu już normalny nocleg. Powiem wam, że po tych wszystkich upałach, a potem deszczach, tarzaniu się w ziemi i błocie, prysznic nigdy nie był tak cudowny. W ogóle nie byłem o to spokojny. W sumie jak wyciągnąłem rower z bagażnika w Rybniku i założyłem wszystkie torby, a następnie zobaczyłem ile on waży (ledwo go podnosiłem), byłem pewien, że polegnę z tyloma kilometrami i takimi przewyższeniami (blisko 4k), Najgorzej że wybierałem ścieżki polne i górskie, które są TRZY RAZY trudniejsze jadąc w górkę z takimi bagażem, niż szosa. Ale człowiek chciał trochę dziczy i ciekawszych miejscówek, niż jazda ekspresówką przy autach. Gdyby nie ten upał i bolący tyłek (trzeba zainwestować w dobre siodełko), to kto wie, może byśmy jeszcze pojechali na Bratyslavę. Tak sobie teraz gdybam i cwaniakuję, a tak naprawdę za chuja bym się tego nie podjął. Choć już kiełkuje się myśl by za rok kontynuować tripa i pojechać pociągiem do Wiednia, a stamtąd rowerem do Wenecji. Jeszcze parę miesięcy jak zapomnę o absurdalnym cierpieniu, które przeżyłem i bliskim udarze od słońca, to pewnie zacznę powoli to planować.