Wybrałem się wczoraj do kina i wyszedłem raczej zawiedziony. Technicznie kapitalny, zajebiste zdjęcia, dynamiczny montaż, świetny dźwięk, epicka muza Hansa Zimmera. Do tego masa smaczków dla fanów F1, ciekawe pokazanie zaplecza, trochę komentarz odnośnie tego, jak wielką rolę odgrywa PRowe pierdolenie i cenzurowanie treści, wychodzących z paddocku, ale całość kładzie banalna wręcz opowiastka i płaskie do bólu postacie. Ja wiem, że taki Top Gun Maverick też nie miał wybitnej historii, ale miał tę zaletę, że poprzedzał go kultowy film sprzed trzydziestu lat, a scenarzyści Mavericka wiedzieli, jak skutecznie zagrać na nostalgii i zrobili to zajebiście, a dużo większe postawienie na akcję i kapitalnie nakręcone zdjęcia, moim zdaniem poskutkowało filmem dużo lepszym niż oryginał. Tutaj niestety twórcy musieli stworzyć wszystko od zera, a że dziś mamy scenarzystów, którzy nie mają pojęcia, jak to robić, standardowo dostaliśmy wydmuszkę. Historyjka to niesamowicie wyświechtany banał o samotnym jeźdźcu i jego drodze do odkupienia, plus oczywiście zderzenie dwóch światów - oldschoolowca z latami doświadczenia i buńczucznego młodziaka, który ma talent, ale jest aroganckim gnojkiem, skupionym na sławie i pieniądzach. Brad Pitt marnuje swój talent, odgrywając postać tak płytką i nijaką, że aż wkurzającą (ten sztuczny, wymuszony śmiech drażnił mnie za każdym razem), a jego główne zadanie to wyglądać sexy, ładnie się uśmiechać i być tajemniczo milczącym. Czarnoskóry ziomeczek nawet sympatyczny, ale tak naprawdę dostał do odegrania równie sztampową rolę zbuntowanego młodzika, pozującego do zdjęć ze sztucznym uśmiechem - taki trochę Lewis Hamilton - bardziej produkt, niż człowiek z krwi i kości. Oczywiście było bardzo dużo "diversity", a na stanowiskach typowo męskich, obsadzono parę kobiet, z czego wyeksponowano panią dyrektor techniczną i dziewczynę z pit stopu. O ile ta pierwsza dostała tam jakiś niewyraźny zarys fabularny, choć tylko po to, by romansować z głónym bohaterem, tak ta druga została wciśnięta mocno na siłę i bez jej wątku film tylko by zyskał. Podobnie zresztą jak bez wątku romansu, albo ogólnie tych dłużyzn, które zaserwowano nam w drugiej połowie. Samo otwarcie bowiem to 10/10 - muzyka, zdjęcia, dynamika, napięcie i całkiem niezłe tempo film trzyma gdzieś tak do połowy, a później historia próbuje nurkować w głębinach tej prostackiej opowiastki, przez co tempo strasznie siada, a człowiek jest skazany na smęty, nudne dialogi, zawierające śmiertelną dawkę fabularnej ekspozycji i masę oczywistości, które aktorzy dostarczają nam z wyraźnie zaciągniętym ręcznym hamulcem, bo też i niezbyt mają tu z czym grać. Podsumowując - świetnie wyglądająca i brzmiąca wydmuszka - 6/10.