-
własnie ukonczyłem...
A dla mnie- osoby, która ma zaliczone wszystkie główne części serii, to właśnie gameplay'owo nie ma tu przesytu, bo formuła się sprawdza nadal i całość zwyczajnie cieszy, a jakieś tam świeże mechaniki zawsze wpadają (choć nie przeboleje tego, jak bardzo w strzelankę z obowiązkowymi elementami RPG to poszło), natomiast problem kolejnych sequeli to coraz większa "bezjajeczność" i nijakość całej otoczki. Postacie i dialogi bez pazura i jakiejś ironii (powtarzam się, ale w tym temacie równia pochyła w dół od przeskoku na PS3), level design monotonny i w sumie na jedno kopyto, do tego oczywiście open worldowe poziomy z zadaniami zbierackimi i koniec końców taki Rift Apart (a wcześniej R&C 2016) będzie zapamiętany raczej jako pokazówka wizualna.
-
Tony Hawk's Pro Skater 3 + 4
Mnie sporo świeżych kawałków też siadło, co nie zmienia faktu, że nie ma przepisu zabraniającego wrzucać/poznawać nowe kawałki, zachowując więcej starych. Co więcej, można dać w menu opcję przeskakiwania między playlistami! Nie no wiadomo, że chodzi o licencje i te głupie gadki to nie przystoją takiej postaci, jak Tony, spodziewałbym się tego przykładowo po Kojimbo.
-
własnie ukonczyłem...
Donkey Kong Country Returns HD (Switch) W sam raz na letnie klimaty, choć pierwsze odpalenie zaliczyłem chyba jeszcze w maju albo czerwcu, mocno mi się całość przedłużyła, ale też gra jest niekrótka, a szybkie, krótkie sesje owocowały zaliczeniem może jednego, dwóch poziomów. Tak czy siak, niedawno ostatni boss pękł, zostało mi jeszcze otworzenie świątyni i zobaczenie, co w niej czeka, bo poza tym maksowanie gry już sobie odpuszczę, nie na moje nerwy i cierpliwość. DKCR to oczywiście świetna platformówka, ale cierpiąca na charakterystyczną dla całej serii przypadłość, mianowicie trudność polegającą na zaskakiwaniu czającymi się za ekranem przeszkodami/pułapkami zwyczajnie niemożliwymi do uniknięcia za pierwszym razem. Czyli uczenie się levelu na pamięć i śmierć jako integralny element procesu. Co kto lubi, ja fanem takiego podejścia nie jestem, bo skillowości w tym w sumie nie ma, a przy jednym checkpoincie na level i innych reliktach przeszłości, jak np. konieczności każdorazowego wyjścia z poziomu i "podróży" do sklepu, żeby wykupić itemy, frustracja może lekko wzrosnąć. Nie powiem, żeby momentów naprawdę ciężkich, które doprowadziły mnie do wyzerowania licznika balonów było bardzo dużo, ale trochę, szczególnie w końcówce, ich było. Ogólnie ostatni świat (wulkan) to już lekki hardkor i sadyzm twórców, a wisienką na torcie jest pomysł na walkę z ostatnim bossem, skądinąd nie aż tak trudnym: w razie porażki możemy albo szybko powtórzyć walkę, ale zostajemy bez pomocy Diddiego, ergo mamy tylko dwie skuchy i nic się z tym nie da zrobić, albo cofamy się, żeby mieć młodego małpiszona do pomocy (co, przypominam, jest standardem przed każdą inną walką z szefami: beczka DK czeka od razu przed areną starcia), co wiąże się z każdorazowym...powtarzaniem calutkiego preludium do walki, jakim jest nienajłatwiejszy przecież (i swoje trwający) przelot odrzutową beczką między przeszkodami. Bezsensowne utrudnianie życia na siłę, co jest o tyle słabe, że obecność Diddiego to nie tylko dwa serducha więcej, ale przede wszystkim możliwość użycia plecaka odrzutowego, który w tej walce jest mocnym gamechangerem. Nie pomaga też trochę dziwne sterowanie. W Tropical Freeze grałem ostatnio prawie rok temu, ale odpalając prequel i tak miałem od razu (pozostające ze mną do samego końca) wrażenie, że coś tu jest nie tak. Fikołek ma jakiegoś dziwnego laga i nie zawsze wchodzi, a to słynne rozpędzanie się, żeby złapać flow i przelatywać przez poziom, jest tutaj zdecydowanie mniej płynne. No, ulało mi się trochę, ale nie zmienia to faktu, że generalnie bawiłem się dobrze i DKC (jak i druga część) to fantastyczny platformer, stawiający na czysty gameplay, różnorodność atrakcji i zwyczajnie dobrą zabawę, przeplataną lekkim wkurwieniem i wjeżdżaniem na ambicję. Levele zaprojektowane są w przemyślany sposób, motywują do poszukiwań znajdziek (tradycyjnie, rzadko udało mi się zgarnąć komplet xD) i różnych ukrytych motywów. Prezentuje się oczywiście wspaniale z tymi swoimi tropikalnymi kolorami (i nie tylko, bo końcowe poziomy z rozgwieżdżonym nocnym niebem, robią chyba nawet jeszcze lepsze wrażenie), płynniutkimi i zróżnicowanymi animacjami i standardowo rewelacyjną muzyką. No i ogólnie pojęty poziom wykonania, klimat całości, te wszystkie jingle, znane postaci, zabawny design przeciwników i npców, mityczna magia Nintendo, to coś nie do podrobienia i raczej żaden, najlepszy nawet naśladowca, nie zbliży się do tego poziomu. Mimo wszystko dla mnie mesjasz platformówek to to nie jest i chyba TF stawiam wyżej, choć to i tak topka gatunku.
-
Mortal Kombat
No ba, wszędzie ten łysy łeb poznam. Trailer nawet spoko, Urban zawsze na propsie, reszta wygląda z grubsza jak trochę bogatszy cosplay, jedynki do dziś nie widziałem i mi się do niej nie pali, także no.
-
SNES Extreme
Numer z grubsza przeczytałem jakoś w czerwcu, tak dla zasady wpadłem tylko pochwalić cały zespół, bo przypasowała mi zarówno treść, jak i forma. Tylko czytając reckę Kmiota przypomniał mi się jeden zarzut, który powtórzę, bo, jak to mówi klasyk, "chciałbym, żeby to wybrzmiało": spoilery w reckach. Zarówno wspomniany Chrono Trigger, jak i FF VI. Ja wiem, że na ten temat trwa odwieczna dyskusja, również na naszym forum (memiczne wręcz motywy Aeris czy ojca Luke'a Skywalkera), no ale to koniec końców nadal recenzja, i to gier opierających się w głównej mierze właśnie na interesującym scenariuszu. Co więcej, mimo względnej popularności obu wyżej wymienionych tytułów, nie jest to ścisły mainstream, coś, co "każdy zna", co więcej, numery specjalne pośrednio służą właśnie do zachęcenia/zmotywowania czytelników do sprawdzenia zaległych hitów retro. A tu taki kwas. Odnośnie tekstu o wojnie Sega vs. Nintendo, to wiem, że ogólnie patrząc temat jest już mocno przeruchany przez publicystykę grową i dla wielu wręcz nudny, ale jak dla mnie wręcz przeciwnie, można było przedstawić go szerzej, a mówię tak, bo stosunkowo niedawno zaliczyłem skądinąd klasyczną już książkę Wojny Konsolowe (którą każdemu absolutnie polecam) i to, ile w związku z tym tematem było ciekawych wątków i smaczków, aż prosiło się choćby o drobną wzmiankę (choćby o tym, jakim game changerem w tej wojnie miał być DKC). Wiadomo, tekst ma 4 strony, a książka kilkaset, no ale mimo wszystko miałem lekki niedosyt. A co do samego małpiszona jeszcze, to tak tylko sobie rzucę, że jestem z teamu DKC>DKC2, może dlatego, że nie lubię pirackich klimatów w popkulturze. I nie czuję za bardzo tej promowanej (już bodajże w drugim tekście w tej tematyce!) przez Piechotę ewidentnej "lepszości" (wszystkiego, jak sam zaznaczył w podsumowaniu) w sequelu. Ot bezpieczna kontynuacja ze zmianą konwencji i drobnymi różnicami w mechanikach/poprawkami, których w sumie jakoś specjalnie nie odczułem grając niedawno w obie części jedna po drugiej.
-
Tony Hawk's Pro Skater 3 + 4
Miałem w sumie zerowy hype na ten remake, ot podszedłem do tego tak, jak kiedyś do 1+2, czyli że kiedyś pewnie kupię używkę po taniości, ale chwilę po premierze widząc jakieś tam streamy i materiały coś mnie tknęło (niższa cena też się do tego przyczyniła) i cyk, nowy Tony wczoraj zaczął być ogrywany. No i jest elegancko, gra się niezmiennie fajnie, trzon jest ten sam, co w 1+2, więc wszystko zasuwa szybko i płynnie (szkoda, że na PS4 framerate jest niestabilny i mocno zależy od wielkości i skomplikowania levelu), graficznie jest pięknie, natomiast OST wydaje się na ten moment mocno wykastrowany z klasyków, za to wypchany nowymi kawałkami, z których kilka już mi nawet przypadło do gustu, no ale nie w tym rzecz: skoro większość frajdy z obcowania z takim rimejkiem to łechtanie nostalgii, to powinno się zrobić wszystko, żeby tracklista był w jak największym stopniu odwzorowana. A tutaj dupa i to nawet większa, niż w przypadku poprzedniego pakietu. Co do samej gry, to w sumie nie mam do części 3 i 4 w wydaniu PS2 żadnego sentymentu, bo w momencie premiery ogrywałem wersje z szaraka, jak wiadomo mocno różniące się od "next genowych", które to natomiast nadrobiłem dopiero po kilkunastu latach. Jednak mam wrażenie, że w THPS3 na ten moment (dwa pierwsze levele plus zawody w Rio) coś w liście zadań jest pozmieniane. No ale to jest do sprawdzenia. Tony to Tony, gra to czysty fun, którego mi trochę już brakowało po zaliczaniu ostatnio tytułów bardziej wymagających i momentami wywołujących raczej nerwy zamiast relaksu, ale będę sobie ją dawkował, bo "fabuła" to króciutka zabawa, a poza tym raczej nie będę nic tam już robił i gra pójdzie do Żyda. Tak.
-
własnie ukonczyłem...
Dobra, nie jestem w stanie wrzucić dłuższego posta, do usunięcia.
-
Silnik forum 3.0
Przy próbie wrzucenia screenów (nie przekraczających dopuszczalnego rozmiaru, w odpowiednim formacie) dostaję taki "komunikat": Spotkał się ktoś z czymś takim? Żeby było ciekawie, tutaj mi screen wskoczył xD
-
własnie ukonczyłem...
Sifu (Switch) Grę miałem na celowniku od dawna, czaiłem się na promki, miałem brać pudełko na PS4 a koniec końców zagrałem na przenośniaku. Performance i oprawa są zadowalające (tryb handheld), na Oledziku niektóre scenerie robią duże wrażenia swoją kolorystyką i grą świateł, framerate raczej trzyma te 30 klatek, choć nie oszukujmy się, w takiej gierce przydałoby się więcej. A czym jest Sifu? W sumie to dosyć klasyczną w strukturze chodzoną bijatyką, z jednym, wyróżniającym ją gimmickiem: każda śmierć sprawia, że starzejmy się przynajmniej o rok (są tu różne zmienne, ale nie chce mi się wchodzić w szczegóły). Idą za tym zmiany w naszych statach: bohater z wiekiem staje się silniejszy, ale za to wolniejszy (w praktyce: nie odczułem różnicy), a osiągając 70 wiosen po prostu zaliczamy game over i zaczynamy level od początku. Tych jest 5 i są mocno rozbudowane i dosyć długie (dwie-trzy walki z bossami included), więc zgon przy końcowym przeciwniku może sfrustrować, bo mamy wtedy z głowy przynajmniej pół godziny zabawy. Choć nie wiem, czy "zabawa" to odpowiednie słowo, bo szczerze mówiąc po początkowym entuzjazmie, Sifu dosyć szybko mnie do siebie zniechęciło systemem uników/bloków i częstymi porażkami. Tak, jest ciężko i bez bicia przyznam, że bodajże po dwóch etapach obniżyłem poziom trudności, bo w tej konwencji (wspomniane powtarzanie poziomu od początku w przypadku zgonu) po prostu bym gry nie skończył. Sterowanie jest lekko zjebane, wspomniany system uników mi zupełnie nie siadł, a parry jest bardzo wymagające. Nie pomogło to, że mimo posiadania Switcha prawie 1,5 roku, nadal mylą mi się nazwy głównych buttonów xD. Na "easy" Sifu robi się już w miarę przystępne, a i tak na każdym poziomie można parę(naście) razy zginąć, no ale powiedzmy, że udało mi się skończyć grę bohaterem, który nie dobił czterdziestki. W takim układzie walki sprawiają już nawet trochę satysfakcji, a system, choć "na papierze" prosty, z grubsza daje radę. Szkoda tylko, że wszelkie ulepszenia (nowe ciosy chociażby) najczęściej są mało praktyczne. Choć to już chyba norma w dzisiejszym gejmingu, który za wszelką cenę musi implementować ROZWÓJ POSTACI W STYLU RPG. Na plus klimat i dalekowschodnia otoczka (polecam grać z mandaryńskim dubbingiem), strona A/V i odpowiednio krótki mimo wszystko czas potrzebny na przejście. Żeby było ciekawie, tru ending wymaga powtórzenia całości, ale na razie dałem sobie z tym spokój, bo w sumie w imię czego? Podsumowując: trochę się zawiodłem, trochę z premedytacją odpuściłem mocniejszą wkrętkę, bo aż tak mnie gra nie zachwyciła. Nie poznałem pewnie przez to jej GŁĘBI, ale trudno. W jakimś gejmpassie czy czymś takim na pewno warto sprawdzić. Mi wydanej kasy trochę szkoda.
-
Ostatnio widziałem/widziałam...
Też niedawno widziałem powyższy i dołączam się do pochwał, choć może nie aż tak mocnych, ot dobry, wciągający film, który nawet totalnego laika w temacie (jak ja) potrafił wciągnąć i nie nudził. Wiadomo, największa w tym zasługa duetu aktorskiego i lekko napisanego scenariusza (choć wątków bardziej technicznych nie unikano). Widziałem też ostatnio Indiana Jones i artefakt przeznaczenia No niezły paździerz xD. Tematu powstawania kolejnej części jakoś specjalnie nie śledziłem, ot wydawało mi się, że Harrison Ford już w 2008, czyli w czasach Kryształowej Czaszki, był zgredem, a tu okazuje się, że 15 lat później nadal ma odgrywać bohatera filmu przygodowego xD. No i niestety czuć tu już, że momenty "akcji" w jego wykonaniu są mocno geriatryczne. Ale to wszystko pikuś, bo koniec końców i tak Ford, obok Madsa Mikkelsena, to najjaśniejszy punkt filmu, który niestety dosyć mocno skupia się na jego przydupasach...I o panie, jakie marne są te przydupasy xD. Jeśli kogoś drażnił dzieciak z dwójki albo Szyja w Krzyształowej Czaszce, to lepiej niech zapnie pasy przed seansem kolejnej części serii. "Laska" to kwintesencja dzisiejszych postaci kobiecych w filmach: wredna pizda jadąca cały czas po naszym bohaterze, tryhardująca żartami, bez cienia autoironii, a wisienką na torcie jest jej mocno punchable face. Do tego kolorowy dzieciak z piczowąsem i irytującym głosem (oraz, co gorsza, zachowaniem) i mamy komplecik. No naprawdę ciężko się to oglądało, głównie za sprawą wspomnianej dwójki, bo poza tym był tu potencjał na całkiem fajną, niezobowiązującą rozrywkę i ciekawą intrygę (choć fabuła opiera się niemal przez cały film na motywie "dobrzy coś znaleźli, ale okazuje się, że tuż za nimi byli źli, którzy im przeszkodzili, powtórz razy 3"). W sumie to już nawet zapomniałem o tym filmie, ale wszedłem na filmweb, żeby sobie przypomnieć, co ostatnio obejrzałem xD
-
Xbox Extreme
Oddałem głos tylko na Conkera, Halo i PGR, nie tyle ze względu na same te gry, co po prostu nic poza wymienionymi nie prezentuje się zbyt dobrze. No średni ten dobór artów, DOA3 tragedia, DC3 też, Splinter miewał ładniejsze grafiki.
-
Ostatnio widziałem/widziałam...
Seria Mission: Impossible W końcu wziąłem się za nadrobienie serii, która z jednej strony trochę po mnie spływała (co w sumie oczywiste, skoro tyle lat się "uchowałem" widząc tylko jedynkę), z drugiej ciągle była na jakimś tam odległym backlogu. Bardziej lub mnie świadomie udzieliła mi się premiera nadchodzącej "ostatniej" części cyklu, no i jakoś tak sięgnąłem po przygody Ethana Hunta. O dwójce parę zdań tu ostatnio pisałem (w skrócie: dziwna i kiczowata, ale ma swój urok, choć po obejrzeniu sequeli różnice w poziomie stają się wyraźne). Trójka to wyraźna zmiana klimatu na lepsze. Jest poważniej, sensowniej, więcej tu konsekwencji, ale przede wszystkim bohaterowie nie odwalają żenującego szajsu, a główny zły jest jednym z najlepszych w serii (co było do przewidzenia, biorąc pod uwagę obsadzenie P.S. Hoffmana). Co prawda trochę przynudzał (klasycznie) wątek miłosny, ale był tu chociaż sensownie wpleciony w całą intrygę. Niezłe, jeszcze nie tak bombastyczne sceny akcji, ale przede wszystkim wciągające motywy szpiegowskie, uwzględniając słynne maski. Dobry film. Następne kilka części w sumie mógłbym wrzucić do jednego worka, bo nawet na wyrywki pewnie musiałbym wysilić pamięć, żeby skojarzyć po tytułach "który to który". Generalnie: seria nabrała swojej tożsamości i każda kolejna część z grubsza jest zrobiona wg jednego schematu, czego nie uznaję za wadę, bo są to (z wyjątkiem, ale do tego wrócę) po prostu świetne akcyjniaki. Chyba każdy odczuł marketingową otoczkę dotyczącą coraz to bardziej odjechanych wyczynów kaskaderskich z udziałem Toma Cruise'a i trzeba przyznać, że hajpowanie tego jest uzasadnione, bo raz, że są to akcje naprawdę godne podziwu (o tym, że skok HALO był autentyczny, dowiedziałem się dopiero po filmie), a dwa, że to zwyczajnie intensywne, dobrze oglądające się sceny. W kinie musiało robić wrażenie i teraz mogę żałować, że jednak nie skusiłem się nigdy na oglądnięcie którejś części cyklu na wielkim ekranie. Równie mocno, o ile nie bardziej, zapamiętam sceny spokojniejszych, szpiegowskich operacji. Watykan, Kreml, podwodna akcja z chipem: dla mnie esencja tych filmów. Pościgi to już nie do końca mój konik, ale oddam serii, że są one na tyle dobre, że nawet ja w ich trakcie nie uciekałem specjalnie myślami gdzie indzie. Hunt to postać raczej dosyć płytka, ale charyzmatyczna, no zwyczajnie robi robotę. Przydupasy mają lepsze i gorsze momenty, ale powracający Benji, Luther, a nawet Ilsa, raczej trzymają poziom. Ze złolami jest różnie, tu akurat wyróżnię Solomona Lane'a, choć to z jednej strony typowy bad guy, ale Sean Harris sprawia, że koleś ma wokół siebie mocno niepokojącą otoczkę. Na koniec parę słów o przedostatniej części (i ostatniej, którą widziałem), czyli Dead Reckoning part 1. Pomijając tu naciągane (szczególnie w świetle rozwleczonego metrażu obu) dzielenie rzekomego finału na partie, film był po prostu słaby. Począwszy od absurdalnego (choć niby "na czasie"), nienamacalnego i omnipotentnego wroga, który teoretycznie może wszystko, a jednak naszym herosom udaje się go (czasami) przechytrzyć, przez mdłych przeciwników ludzkich, po brak jakiegoś ciekawszego motywu szpiegowskiego. A sama akcja w punkcie kulminacyjnym to mocne meh. Ogólnie była to pierwsza część od czasu dwójki, na której się nudziłem. W ogóle nie zachęciła mnie (a recenzje przy tym utwierdziły) do obejrzenia w kinie The Final Reckoning, co jest lekką ironią losu, bo to pierwszy raz, kiedy byłem skłonny kupić bilet. Dla odmiany od akcyjniaków: Prosta Historia Moja pierwsza styczność z Lynchem, więc na pierwszy ogień poszło coś z "normalnych" jego filmów. Jak tytuł wskazuje, jest to dosyć prosta, na dodatek oparta na faktach historia. Mianowicie starszy facet z przyczyn bardziej lub mniej logicznych (nie może prowadzić auta ze względu na stan zdrowia, natomiast dlaczego nie może go ktoś podwieźć, to już kwestia "charakteru" i podejścia do życia, a w kontekście fabuły pewnego rodzaju przekazu) podróżuje kilkaset kilometrów...kosiarką-traktorkiem (dla przypomnienia: sprzęt rozwijający maksymalnie jakieś 8km/h), żeby odwiedzić swojego schorowanego brata. Ciepłe, mądre i momentami wzruszające kino, wpisujące się w moje własne, coraz częstsze refleksje na temat starości człowieka. Bez cukierkowości i ckliwości, bez specjalnych eksperymentów formalnych, stonowane, ale jednocześnie nie nużące. Polecam.
-
Jaki masz backlog?
Hmm, może dlatego, że backlog to właśnie...zbiór gier wybranych ze wszystkich dostępnych xD?
-
własnie ukonczyłem...
Blood & Truth (PS VR) Idąc za ciosem po rozgrzewce w postaci London Heist z zestawu PS VR Worlds, odpaliłem pełnoprawną grę tych samych twórców, osadzoną w podobnych klimatach. Czyli nieskomplikowana historia rodzinki uwikłanej w gangsterskie porachunki, zemsta i dużo, dużo strzelania. Dialogi to co prawda nie poziom filmów Guy'a Ritchiego, ale i tak warto odpalić oryginalny voice acting z charakterystycznymi akcentami brytyjskich (i nie tylko) zakapiorów (niestety opcja ta nie jest dostępna z menu gry i trzeba zmienić język w dashboardzie konsoli, chyba nigdy nie przestanie mnie zadziwiać kretynizm takiego rozwiązania). Scenariusz to raczej sztampa z gatunkowymi kliszami i mocno naciąganymi momentami, no ale stanowi on raczej pretekst do odwalania najróżniejszych akcji. Akcji opartych głównie na strzelaniu, ale trzeba przyznać, że nudy i monotonii nie ma tutaj ani sekundy. Gra jest co prawda krótka (może z 6h potrzebnych na zaliczenie głównego wątku, o dziwo sporo tu scenek przerywnikowych), ale zajawka, jaką daje celowanie i strzelanie Move'ami jest niezmiennie ogromna i nie przestaje cieszyć. Zwyczajnie banan sam wskakuje na gębę, gdy odwalamy akcje jak z filmów...akcji. No i te wszystkie VRowe gimmicki, typu przeładowanie gnata (chwytasz magazynek z "saszetki" na klacie naszego bohatera i wkładasz do broni w drugiej ręce), chowanie klamki do kabury, "pompowanie" strzelby: immersja level 100. Na dodatek twórcy przewidzieli dla każdej broni opcję użycia dwóch rąk, więc mamy możliwość zarówno typowo gierkowego strzelania "z biodra" (w praktyce najbardziej efektywne), jak i "chwycenia" pistoletu w dwie ręce i dokładniejszego przycelowania (instynktownie przymykamy jedno oko). No rewelka, choć z racji na typowe problemy VR dotyczące detekcji kontrolerów, czasami wdziera się chaos i efekty naszych działań nie są do końca zadowalające. Protagonista porusza się przez większość gry samodzielnie, my tylko wskazujemy jedno z predefiniowanych w danej lokacji miejsc, do którego ma podążać. Na początku wydaje się to trochę ograniczające, ale później doceniłem swego rodzaju uproszczenie i wygodę wynikającą z tego rozwiązania. Okazyjnie dostajemy większą interakcję: ot trzeba wejść po drabinie albo przemknąć po jakimś gzymsie, wspinając się poprzez wychylanie rąk i chwytanie krawędzi. W przerwach od strzelania bawimy się różnymi "mini gierkami", np. włamywaniem się do drzwi z pomocą wytrychów czy gmeraniem w instalacji elektrycznej. Wszystko jest fajnie rozwiązane, korzystające z możliwości PS Move i również cieszy michę. B&T prezentuje się, jak na możliwość PS VR, naprawdę godnie. Wiadomo, sporo tu uproszczeń, ale siłą rzeczy nie rażą one w oferujących i tak niezbyt wyraźny obraz goglach. Jak na "poważny" tytuł, to jest elegancko. Bawiłem się przednio i zostałem z lekkim niedosytem. Niby po przejściu fabuły dostajemy dodatkowe wyzwania (czasówki ze strzelaniem do celu czy nawet "grę rytmiczną"), ale to zabawa na chwilę. Cóż, taka specyfika tytułów dedykowanych goglom. Koniec końców, Blood & Truth to jedno z lepszych doświadczeń na PS VR. "Zwykłe" granie w strzelaniny nie ma podjazdu do wczutki, jaką dają Move'y i środowisko VR. Notabene, jest tu opcja grania samym Dual Shockiem, ale nawet jej nie sprawdzałem, gra traci wtedy pewnie z połowę uroku.
-
własnie ukonczyłem...
Nie zgrzytałem jakoś strasznie zębami, grając w PW, ale jak tak na spokojnie sobie o niej myślę po latach, to w sumie chyba nic mi tam nie pasowało. Fabuła słabiutka (cały wątek AI i męczenie tematu "woli The Boss" do wyrzygania), napchana naciąganymi motywami nie pasującymi do lat 70 (że nie wspomnę o kosmicznym dizajnie mechów), a co gorsza, w kontekście całej historii Big Bossa nie dodaje prawie nic ważnego. No dobra, niektóre postacie mają swoje momenty (na czele z debiutującym w serii Kazem), za to cała ta zbieranina latynoskich rewolucjonistów i pierdolenie o "El Che" to już cringe mocny. No i słuchanie tych jebanych kaset... Gameplay'owo też jest średnio, formuła grindowania i rozbudowy bazy szybko mnie zmęczyła. Zresztą skoro główną motywacją Kojimy przy określeniu kierunku, w jakim rozwijało się PW było to, że jego syn był fanem Monster Huntera, to o czym tu w ogóle mówić xD Ja sobie ostatnio wróciłem do PS VR i zaliczam zaległości. Zacząłem od: Playstation VR Worlds Gierka była dodawana do niektórych zestawów z goglami i w takiej roli sprawdzała się najlepiej, bo to w zasadzie rozbudowane demo, pozwalające pobawić się możliwościami sprzętu. Obecnie jako cyfrówka kosztuje ponad stówę, używkę można wyhaczyć za parę dyszek, ale tak obiektywnie patrząc, to nadal jest za dużo jak na to, co dostajemy. Zabawy tu jest może na godzinę-dwie. Mamy tutaj kilka "gier": wariację tetrisa w 3D/VR (całkiem fajne, choć pomysł, żeby za każdym razem po przegranej rundzie zaczynać od samego początku jest absurdalny), zjazd "saneczkowy" po ulicach miasta (nawet spoko, ale sterowanie nie jest zbyt precyzyjne, a sama zabawa dosyć płytka), interaktywne (w niewielkim stopniu, właściwie tylko się rozglądamy) nurkowanie i podziwianie oceanicznej fauny i flory (z rekinem w bonusie), kosmiczną "strzelankę" z elementami platformowymi (trochę generyczna, ale ujdzie) i perłę w koronie tej kolekcji, czyli London Heist: króciutka, ale najciekawsza pod względem gameplay'owym i narracyjnym historyjka w klimatach londyńskich gangsterów. Prosty, ale interesujący wątek, charyzmatyczni bohaterowie no i przede wszystkim fajne strzelanie, opierające się na kontrolerach PS Move (a w każdym razie sprawiające w takim wariancie najwięcej frajdy). No jest fun i po dosyć długiej przerwie, przypomniało mi się, dlaczego zabawa w VR potrafi tak cieszyć. Gierka w pewnym sensie ewoluowała później w pełnoprawny tytuł od tego samego studia (nieodżałowane London Studio), ale o tym pewnie jutro, bo właśnie go kończę xD.