Hollow Knight Silksong W dedykowanym temacie zostało już sporo napisane o tej grze, więc tutaj będzie krótko: spore zaskoczenie. W ogóle nie śledziłem informacji na temat Silksong, więc cały czas byłem przekonany że miało to być jakieś rozbudowane DLC do pierwszego HK, ewentualnie jakiś mniejszej skali spinoff, a okazało się, że to pełnoprawny sequel i to chyba nawet większy od pierwszej części. Tak czy inaczej wciągnęło nieziemsko (50 godzin naklepane w tydzień) i pokazało, że w temacie metroidvanii mało kto może dorównać Team Cherry. Niesamowicie rozbudowane lokacje z MASĄ sekretów do odkrycia, jeszcze większa dynamika, genialne potyczki z bossami (przy niektórych ubędzie ciut włosów na głowie) i spore możliwości custmizacji postaci z ogromem skillów, przedmiotów ofensywno-defensywnych, a nawet trochę inaczej działających broni. Uwielbiam, kiedy gra nagradza mnie za włożony wysiłek i właśnie to robi Silksong, tutaj serio opłaca się schodzić z głównej ścieżki, przeszukiwać każdy kąt i tłuc opcjonalnych przeciwników bo dostaje się za to świetne fanty. Wizualnie 10/10, przepięknie to wszystko wygląda, chętnie obejrzałbym pełnometrażową animację w takim stylu (wcale mnie nie zdziwi jeżeli już coś takiego powstaje). Koudelka Trochę mi ta gra zajęła czasu, bo zawsze znalazło się coś lepszego do pykania, ale w końcu, powoli i na raty się udało docisnąć do napisów końcowych. No i finalnie jestem tak średnio zadowolony, mimo że początkowo wrażenia były bardzo pozytywne Z dobrych rzeczy: na pewno główna miejscówka, w której toczy się przygoda. Wielki, niemalże 1000 letni klasztor ma niesamowity klimat przywodzący na myśl trochę Castlevanię, a trochę najlepszą odsłonę Alone in the Dark z podtytułem The New Nightmare. Zakurzone pokoje, w których niemalże przez TV czuć zapach gnijących mebli, ciemne piwnice pełne pajęczyn i ludzkich zwłok rozkładających się w celach, ukryte przejścia, majestatyczny kościół czy mały cmentarzyk składają się na klimat przez duże K. Podoba mi się ilość detali w każdej z lokacji, do tego technika prerenderowania pozwoliła na całkiem niezłe zakonserwowanie grafiki, więc nawet dzisiaj można w to szarpać bez zgrzytania zębami. Design stworów wiele tu nie ustępuje serwując nam takie gagatki jak duchy, mumie, zombie, zombie pozbawione głowy, zombie poprzebijane mieczami (generalnie zombie chyba w każdej możliwej odmianie i konfiguracji), a nawet demoniczne gargulce, abominacje przypominające mutanty z "The Thing" czy płody złączone z czymś co wygląda jak wielki mózg. Silent Hill nie powstydziłby się niektórych ryjów z Koudelki. Od razu polubiłem też postacie. Jak na grę RPG bohaterów jest niewielu bo trzech na krzyż: tytułowa Cyganka z magicznymi mocami, Edward czyli Indiana Jones z Wisha oraz James, wysłannik z Watykanu, który od samego początku nie budzi zaufania pozostałych. Zabawne jest to, że nikt tu się za bardzo nie lubi i często dochodzi do spięć między postaciami co stanowi ciekawy twist, bo jednak w większości erpegów drużyna od razu się dogaduje i po 10 sekundach znajomości wszyscy są gotowi oddać za siebie życie Voice acting stoi na zaskakująco wysokim poziomie (podobnie jak mój penis za każdym razem kiedy z ust Koudelka płyną słowa wypowiadane jej seksownym głosem), do tego dialogi są naprawdę dobrze napisane, co w 2000 roku wcale nie było standardem i oczywistością, pozostaje więc żałować że zabrakło lepszego pomysłu na fabułę. Ta po prostu... jest. I tyle, nie ma żadnych konkretnych zwrotów akcji, żadnych momentów WOW, więc cała siła scenariusza tkwi w bohaterach oraz interakcji między nimi. Gameplay niestety zasysa i widać, że za mechaniki RPG odpowiadali jacyś totalni nowicjusze. Każda walka w grze wygląda tak samo: areny walk podzielone są na pola (jak w erpegach taktycznych) po których można się poruszać wykorzystując jeden punkt akcji, drugi natomiast można spożytkować wykonując atak lub korzystając z apteczki. Ataki fizyczne są totalnie bezużyteczne, a to że bronie szybko się psują dodatkowo zniechęca do ich używania, cała para idzie więc w magię, która z kolei... jest zbyt overpowered. Całą grę przeszedłem w taki sposób, że Edwarda (pełniącego rolę tanka) wysyłałem w kierunku przeciwników, żeby zgarniał wszystkie szlagi, a Koudelkę i Jamesa stawiałem gdzieś daleko z tyłu i gnoiłem przeciwników fireballami. W ten sposób można przejść dosłownie CAŁĄ grę i nie martwić się niczym. Magia zadaje wrogom stanowczo zbyt duży damage, można w prosty sposób doprowadzić do sytuacji że nawet bossowie będą ginąć po zaledwie trzech ognistych kulkach władowanych w ryj Nawet nie wiem po co tu różne odmiany żywiołów (standardowo: ogień, woda, ziemia i wiatr), skoro wszyscy wrogowie są podatni na każdy xd Tak że finezji czy jakiejś skomplikowanej walki wymagającej strategicznego podejścia nie radzę tu szukać. Jeden jedyny wyjątek to opcjonalny stwór (takie Omega Weapon), ale przez całe story można przelecieć na pałę, po lini najmniejszego oporu. Aha, wspominałem coś, że wszystko rusza się tu jak mucha w smole? Radzę grać na jakimś emulatorze z odpalonym przyspieszeniem 2 albo nawet 4x, inaczej można oszaleć od tych anemicznych, przesadnie rozwleczonych animacji. W temacie gameplayu sytuację nieco ratują sporadyczne zagadki, ale np już szukanie kluczy do drzwi czy jakichś innych przedmiotów pozwalających popchnąć grę do przodu to lekka katorga. Nawet w pierwszym Residencie z 1996 roku istotne key-itemy się błyszczały pozwalając je łatwo zlokalizować i to miało sens biorąc pod uwagę że były wykonane z trzech pikseli na krzyż i zlewały się z otoczeniem. Tutaj nic się nie błyszczy, raz zaciąłem się na dwie godziny odwiedzając po kilka razy wszystkie dostępne pomieszczenia i klikając w co popadnie tylko po to, żeby okazało się, że przegapiłem klucz leżący na podłodzie w dużym holu który dosłownie zlał się z odłamkami rozjebanego żyrandola... Słabo wypada soundtrack, co boli podwójnie biorąc pod uwagę jak gęsta atmosfera panuje w grze i tutaj dobra muzyka mogłaby dodatkowo podbić klimat. Tak to przez większość czasu wita nas albo głucha cisza albo jakieś durne plumkanie i rzępolenie w trakcie walk, które kompletnie nie pasuje do ponurej atmosfery panującej w klasztorze. Fabuła już pisałem, że jest raczej z tych "średnich" ale totalnie rozwaliło mnie zakończenie. Bez większych spoilerów: endingów jest kilka, ale żeby uzyskać ten prawdziwy, kanoniczny, który prowadzi do wydarzeń z sequela (Shadow Hearts) walkę z ostatnim bossem... trzeba przegrać xD W takim przypadku nie następuje żaden game over, tylko odpala się cutscenka kończąca przygodę w (jak dla mnie przynajmnie) całkiem pozytywny sposób. Bardzo dziwny zabieg, ale nie będę oponował, w tym momencie i tak byłem już na tyle zmęczony grą, że nawet nie chciało mi się już siłować z kolejnym przeciwnikiem i na tym zakończyłem zabawę z Koudelką. Koniec końców nie nazwałbym tego totalnym crapem, ale dobrą grą na pewno też nie. Za to chętnie pograłbym kiedyś w remake albo lepiej - w prawdziwe Shadows Hearts 3 zamiast tej kolorowej sraki z kotami, którą postanowili zwieńczyć całą serię.