Star Wars Outlaws
Platyna #159.
Po prawie miesiącu wreszcie mogę zakończyć gwiezdną przygodę z Kay i Nixem.
Dobrze, że nie uwinąłem się z tym wcześniej, bo jedno trofeum było nie do zdobycia, ale w którymś patchu zostało to ogarnięte, więc nawet nie odczułem niedogodności (nie to co w przypadku SW Jedi Survivor, gdzie do dziś nie mam platyny, bo developer ma w dupie takie drobnostki, jak glitche).
Jeśli chodzi o grę to poniekąd wiedziałem, w co się pakuję, bo znam UBIsoft i wiem, czym stało się ich studio Massive, ale liczyłem, że (podobnie jak w przypadku AVATARa) piękny świat, wciągająca eksploracja i relaksujący gameplay, wynagrodzą mi wszystkie inne bolączki.
Niestety nie było aż tak różowo, choć na pewno nie było tragedii.
Tak, świat gry jest piękny, choć częściej designersko, aniżeli technicznie (tu krok wstecz w porównaniu z AVATARem, bo tamta gra wizualnie w większości przypadków zachwycała).
Jeśli ktoś jest fanem Gwiezdnych Wojen (ja nie jestem, ale lubię to uniwersum) to na pewno będzie miał ogromną frajdę ze zwiedzania tych wszystkich charakterystycznych miejscówek, które niegdyś robiły za tło w filmach.
Fani post-apo też znajdą to coś dla siebie, bo sporo lokacji to jakieś stare, porzucone, zardzewiałe czy przysypane piaskiem relikty zamierzchłej przeszłości - ja uwielbiam takie klimaty, więc niejednokrotnie się zatrzymywałem, podziwiając pracę grafików i designerów.
Świetnie i szczegółowo dopieszczone są również większe miasta na każdej z planet - widać, że miejsca te żyją, mają swój folklor i swój charakter.
Same planety to raczej pustkowia do śmigania speederem (którym śmiga się całkiem fajnie), z okazjonalnym punktem zainteresowania i choć zdarzają się zajebiste, opcjonalne miejscówki to jednak trzeba się ich naszukać (jak np skarby Nixa, po których zawsze dostaniemy zapierający dech w piersi widoczek na okolicę).
Wspominałem o tym, że graficznie na PS5 jest nierówno.
Grałem w trybie zbalansowanym, działającym w 40fps, który jest całkiem fajnym kompromisem pomiędzy płynną rozgrywką, a nienajbrzydszą grafiką.
Tekstury jednak potrafią się doczytywać na naszych oczach, no i często nie są najwyższej jakości, a do tego widać masę różnych artefaktow, powstałych przy próbie rekonstrukcji obrazu do wyższych niż natywna wartości.
Nie jest to może poziom rozmazania ze SW Jedi Survivor od Respawn/EA, ale nadal do takiego Horizon Forbidden West brakuje Outlaws lata świetlne, jeśli chodzi o czystość i ostrość obrazu.
Żeby nie było - to nie jest brzydka gra, dość często potrafi nawet zachwycić, a palec sam wędruje na przycisk Share, ale wiem, że obecne konsole stać na dużo więcej, więc albo to wina niezbyt dobrego silnika, albo jednak programistycznej indolencji developera.
Mocno odstają również cut-scenki, w których strasznie rzuca się w oczy dziwna synchronizacja ruchu ust z kwestiami wypowiadanymi przez postacie i nawet nie chodzi o jakieś opóźnienie tylko wygląda, jakby w Massive nikt nie umiał zrobić gadającej postaci i wyszło im chyba nawet bardziej manekinowo niż Bethesdzie w Starfield.
Jeśli przy postaciach jesteśmy to...
Jest słabiutko, a momentami nawet żenująco.
Po AVATARze nie spodziewałem się rewelacji, bo tam było strasznie cringe'owo, ale widzę, że te same fioletowowłose "they/themy" wciąż zajmują się "pisaniem", bo dostaliśmy pakiet strasznych wydmuszek bez charakteru, tożsamości czy nawet sensownych motywacji, napędzających ich działania.
Relacje między postaciami nie istnieją, kiedy gra próbuje sprawić, że mamy jakąś postać polubić (a widoczne jest to z kilometra) to normalnie myślący człowiek tylko wywraca oczyma z zażenowania i oczywiście tego nie kupuje.
Sama Kay jest jeszcze znośna i choć czasem (zwłaszcza pod koniec) skręca w stronę typowej boss-girl, to jakoś zbytnio mnie nie irytowała (ale też nigdy nie zapałałem do niej chociażby sympatią), ale ekipa, którą zbieramy w celu przeprowadzenia skoku na pewien skarbiec to zbieranina tak nijaka, że aż mi się przypomniał film "The Predator" z 2018 i tekst z końcówki, że "nikt nie będzie o nich pamiętał".
Jedynie ND5 może na dłużej zagnieździ się w naszych głowach, ale to też bardziej dlatego, że gra mocno nachalnie chce nam wmówić, że pomiędzy nim a Kay nawiązała się jakaś głęboka więź (spoiler - nie, nie nawiązała się, bo do tego trzeba umieć napisać postacie i przekonujące relacje), a że ma fajny płaszcz i widnieje na okładce gry to pewnie będziecie go kojarzyć jeszcze z godzinkę po zobaczeniu napisów końcowych.
Poza tym standardowo - "moc jest kobietą", więc wszystko co sprytne, silne, kompetentne i ogólnie najlepsze we wszystkim to oczywiście kobieta, a dla facetów równie standardowo zarezerwowano rolę szuj, pizd, krętaczy, zdrajców, gamoni i oczywiście głównego złego
Historyjka również nie porywa i może poza dwiema czy trzema misjami, sprawia wrażenie zlepka aktywności pobocznych, których wykonujemy tu na pęczki - brak tu jakiejś epickości, rozmachu, pomysłu, a największą motywacją do skończenia "fabuły" jest tu zdobycie wszystkich zabawek, upgrade'ów, umiejętności i gadżetów, potrzebnych do zaglądania we wcześniej niedostępne miejsca.
Ciąg przyczynowo skutkowy jest tu naciągany, jak twarz Nicole Kidman, wszystko jest grubymi nićmi szyte i jak przy pierwszym spotkaniu ktoś wygląda na szuję i zdrajcę to najprawdopodobniej za parę godzin się nim okaże.
Kay w trakcie tej całej historii zupełnie nie ewoluuje, nie zmienia się jej nastawienie, bo też motywacje i sposób bycia osób, na które trafia, mimo że niby mają szczytny cel (Rebelianci) zupełnie nie przekonują naszej bohaterki do udziału w czymś ważniejszym niż ona sama.
Brak tu jakiejkolwiek stawki, zaangażowania i ogólnie serca włożonego w tę opowieść, która jest strasznie mdła i nijaka.
Jedyną fajną "postacią", którą lubi się od początku do końca, jest Nix, ale to nie było trudne, bo jest po prostu słodkim zwierzakiem i trzeba nie mieć duszy, żeby go nie polubić.
Gameplayowo to ubisoftowy open world, ale z zaskakująco pustymi mapami, nie zasyfionymi milionem znaczników.
Jeździmy speederem, biegamy, czasem wspinamy się w stylu Uncharted, ale takim bardziej upośledzonym, no i dość często strzelamy - to akurat jest całkiem spoko, blaster można upgrade'ować i chyba jedynie do niemożności przywłaszczenia sobie na dłuższy czas innych giwer można się przyczepić - podnościć można, ale jak wystrzelamy magazynek to sprzęt do wyrzucenia.
Na osobny akapit zasługuje skradanie, które jest tak umowne, że momentami aż boli.
Przeciwnicy to idioci, a dodatkowo są ślepi, głusi i mają zaawansowanego alzheimera, bo dość szybko o nas zapominają i tracą zainteresowanie.
Ubisoft to duża firma, więc skoro Massive nie ogarnia stealthowych klimatów (bo w AVATARze też im to nie wyszło) to może powinni oddelegować im kogoś do pomocy (nie żeby Assassiny były jakimiś super skradankami, ale nadal lepiej niż to, co tu dostaliśmy).
Jak już wspominałem, największą frajdę sprawiało mi po prostu zwiedzanie ciekawych, fajnie zaprojektowanych miejscówek, chłonięcie ich klimatu, często nagradzane skrzynką, zawierającą coś fajnego lub przydatnego.
W miastach włączałem sobie tryb spacerowicza i oglądałem te wszystkie stragany, street foody, ciemne alejki, czy kantyny, tętniące życiem.
Bardzo chętnie przysiadałem również do gry w sabacc - całkiem fajną karciankę, przy której spędziłem trochę czasu, ogrywając przeciwników na kasę, albo tę kasę tracąc po porażce.
Takie momenty sprawiały, że ta cała otoczka kryminalnego podziemia i bycia "łotrzykiem" była tu wręcz namacalna i pozwalały zapomnieć o tym, że tak wiele innych rzeczy w tej produkcji nie do końca zagrało.
Na deser mamy jeszcze arcade'owe strzelanko na orbitach każdej z czterech planet i jest to całkiem fajne urozmaicenie - lata się przyjemnie, jest co zwiedzać (trochę kosmicznych śmieci/wraków, jakieś mgławice, meteoryty), a pojedynki są szybkie, proste i dają trochę frajdy.
Muzyka i udźwiękowienie spoko, zwłaszcza to pierwsze - sporo tu typowo starwarsowych motywów, zmieniających się w zależności od planety, na której jesteśmy, co fajnie buduje klimacik.
OK, teraz trochę o trofeach.
Zestaw czasochłonny, ale nic trudnego.
Nie ma pucharków za poziomy trudności, nie ma nic do przegapienia, a teraz również nie ma nic zglitchowanego.
Sporo różnych znajdziek (całe szczęście w większości fajnych), kilka za upgrade'y (zarówno blastera, jak i statku), trochę grindu (kontrakty i reputacja karteli), a także kilka specyficznych za różne aktywności (jak wbicie rekordu na automatach, okradnięcie kogoś w każdej kantynie czy 30 sekundowy drift, moje ostatnie trofeum, co widać na załączonym obrazku).
Podsumowując tę ścianę tekstu - mimo wszystkich wymienionych wad, starwarsowa otoczka, klimat i eksploracja dały mi na tyle fajnej zabawy, że dam SW Outlaws naciągane 7/10, a trudność w zdobyciu platyny to jakieś 3/10, głównie ze względu na czas (PS5 pokazuje mi 93h, ale save w grze zamknął się poniżej 70h, a na pewno można szybciej - po prostu starałem się zaglądać w każdy kąt i zrobiłem więcej questów, niż trzeba było).