Skocz do zawartości

własnie ukonczyłem...


Gość Orson

Rekomendowane odpowiedzi

DMC5_DeluxeEdition_KeyArt.thumb.jpg.0b17f029cd4dadd7c5f28be35d08e839.jpg

 

Jedynka jest w czołówce moich najmilej wspominianych gier. Dwójka była zawodem. Trójka była kozacka. Czwórka po początkowym "Kyyyrieeee... chlip, chlip..." przekonała mnie do siebie. Właśnie jestem po skończeniu DMC5. Oh boi... Ooohhhh boooi... 

 

Nie wiem, ale jakieś to wszystko takie z dupy. Zmieniasz co chwilę postać. Każda z nich ma mordy jakieś z dupy. No jakby z castingu na szybko. Misje są na jedno kopyto. Nudne, szybkie, jakieś takie bez polotu. Granie jako Dante jest kozackie, podobnie jest z Nero. V? Łopanieochujtuchosi? Już lepiej jakby był npc'em. 

 

Skończyłem jeden raz, drugiego raczej nie będzie. DMC5 nie będę miło wspominał, raczej z rozżaleniem. Nie na takiego Devila czekałem...

 

* i jeszcze kamera jest z dupy. Jakoś dziwnie ustawiona za postacią. 

Edytowane przez triboy
  • Plusik 2
Odnośnik do komentarza

Mini madness

 

Nie ma to jak trafić na perłę dosłownie przez przypadek przeglądając promocję na psn :obama:
Pewnie nikt z was nie słyszał o gierce więc krótkie TL;DR:

Wyścigi autkami RC po strychu, placu zabaw czy łazience (jest tych plansz sporo). W wyścigach zawsze bierze udział 4 uczestników. Mowicie, ze mało? A.I tych przeciwników tak jest sprytnie zrobione, ze będziecie się z nimi kopać przy każdym wyścigu. Nie ma jeżdżenia po sznurku, przeciwnicy bardzo sprytnie dopierają sobie tor jazdy. 

 

Wyścigi dzielą się na "wyścigi bez dopalaczy" - rakiety, karabiny etc oraz "wyścigi z dopalaczami" - rakiety, karabiny etc . Początki są trudne muszę przyznać, bo fizyka aut jest tak skonstruowana, ze grzanie na przysłowiową "pałe" źle się kończy. Trzeba regulowac gazem na ostrzejszych zakrętach, chopkach etc, bo autko sobie nie poradzi i odbije sie w kierunku, w którym raczej byśmy nie chcieli by się odbiło. Przeciwnicy jak moga to wjadą nam w doopala (i wice wersa), czasem ustrzelą nas w locie z rakiety i polecimy kilimetr dalej. Duża dawka losowości (nie zawsze na nasza korzyść).

 

Nasz autko mozemy ulepszac modułami oraz zmieniać jej wygląd (karoseria nie wpływa na osiągi, ale jest bardzo droga w zakupie więc trzeba się zastanowić czym chcemy jeździć przez reszte gierki, bo większosć kasy bedziemy przeznaczać na moduły, które czasem ratują nam pupcie.

 

Czy polecam? Jeszcze jak. Recenzje zauwazyłem w necie bardzo nieadekwatne do tego co gra ma realnie do zaoferowania. Poniżej wstawiam krótki montage z moich popisów na szosie. 

 

 

  • Plusik 1
  • beka z typa 1
Odnośnik do komentarza

Grand Theft Auto III: Definitive Edition

 

Przed chwilą pierwszy raz w życiu ukończyłem trójkę, choć po raz pierwszy zagrałem w nią gdzieś z piętnaście lat temu. Żadna z misji wybitnie nie zapadła mi w pamięć. Widoczny jest schemat - na początku krótkie i proste misje, pod koniec długie, wieloetapowe. Do tego niektóre są przegięte i totalnie dziwne - np. rozbijanie i szukanie budek telefonicznych. Teraz jest to jeszcze łatwiejsze, bo mamy podgląd całej mapy, ale pamiętam, że właśnie przez to te 15 lat temu od gry się odbiłem w sumie już pod sam koniec. 

 

Jeśli chodzi o samą trójkę w wersji Definitive Edition to trzeba na nią spojrzeć z dwóch stron. Obecnie - gra często irytuje. Bohater niemowa, fabuła praktycznie nieistotna i będącą zlepkiem różnych misji, tragiczny model jazdy sztucznej inteligencji, przez co zadania czasowe lub wymagające precyzji doprowadzały do szewskiej pasji, do tego brak pływania (jak nie mogłem wyjść z łodzi i przez zły skok wpadałem do wody i musiałem powtarzać całą misję to nie ukrywam, że rage mi się załączał) czy motocykli. Samo miasto - spoko, klimat też, soundtrack to czysta przyjemność. 

 

Trzeba jednak zauważyć, że wtedy ta gra naprawdę musiała robić wrażenia i była swego rodzaju Red Dead Redemption 2 dzisiejszych czasów. Ciężko, więc mówić, że to gra słaba czy zła. Obecnie może i tak jest, bo minęło już ponad 20 lat od premiery i wiele się przez ten czas zmieniło, ale wtedy... zazdroszczę, musiało to robić wrażenie, pamiętam jak za dzieciaka szczęka mi opadała, jak oglądałem urywki tej gry na Hyperze. GTA 3 jest obecnie grywalne dzięki wspomnianej Definitive Edition. Trzy główne rzeczy - dodali pogląd całej mapy, możliwość powtarzania misji bez wracania do zleceniodawcy i automatyczny save. Mocno to ułatwia grę, dostosowuje ją do dzisiejszych czasów i oszczędza bardzo dużo czasu. 

 

Reasumując - lepiej sobie pograć w Vice City czy San Andreas, bo to zdecydowanie lepsze pozycje w uniwersum GTA 3D. Jeśli jednak zaakceptujecie pewne ułomności i ograniczenia, a jednocześnie jesteście znudzeni nowymi częściami GTA i chcecie zobaczyć jak to kiedyś wyglądało to śmiało możecie próbować. Tak jak mówiłem, Definitive Edition pasuje tutaj idealnie, może część świeżych graczy sprawdzi tę pozycję. 

Edytowane przez lukas_k96
  • Plusik 1
Odnośnik do komentarza

The Last of Us: Part II - poleciały napisy końcowe, więc na gorąco lecę. Po pierwsze ewidentnie zadziałał u mnie pewien mechanizm. Mianowicie od momentu premiery nasłuchałem się tyle złego o tej grze i nawet znałem jeden ważny szczegół, że pewne rzeczy nie uderzały we mnie tak bardzo. 

Zacznę jednak o rzeczach raczej oczywistych. Audiowizualnie jest to kosmos z ps4, techniczny majstersztyk. Animacje zabójstw, odgłosy - kurwa no tip top. 

W grze jest sporo rozbudowanych lokacji, eksploracja popłaca. Gameplay daje możliwości, można się strzelać, można omijać. Czasem jednak gra zamula, kolejne przejścia są wydłużane masakrycznie, ale no wiele miejscówek które odwiedziłem podobało mi się (co ciekawe, moim zdaniem najbardziej zapadające w pamięć lokacje i starcia to te nie z udziałem Ellie).

Jako całość grało mi się naprawdę dobrze, pętla gameplayowa nie męczyła mnie napewno tak bardzo jak w ogrywanym ostatnio Ragnaroku.

Teraz czas na mięsko czyli fabułę hehe

Spoiler

Zacznę od tego że mi generalnie pomysł z zabiciem Joela się podobał. Kurde nie wiem czy kolejna gra "idzie Ellie i Joel i mają przygody" by mnie jarała. Ale tego się nie dowiemy. Sama śmierć Joela dobrze wpisuje się w ten świat - ponosisz konsekwencje swoich czynów, są inni ludzie dla których nie znaczysz nic.

 

I tak pierwsze 3 dni jako Ellie, myślę w sumie spoko. Potem wjeżdża Abby i twórcy każą mi ją polubić. Ale Neil Druckmann już odpiął wrotki, rozpuścił włosy i heja. Baba/y w ciąży na patrolu, napakowana abby,azjatycka dziewczyna która czuje się mężczyzną, kobieta która rusza w drogę niedługo po odcięciu ręki. No jest tego. Za dużo. 

 

Po wydarzeniach w teatrze i słodkim życiu na farmie gdy Ellie tak z dupy wyrusza po Abby powiedziałem do siebie "no nie, kurwa naprawdę?"

To jest pojebane ale dla mnie ta krucjata Ellie była tak daleko od Joela że sam miałem ochotę wjebac jej nóż w gardło. W finałowej walce wogole nie chciałem walczyć z Abby. Jakoś bardziej mi pasowało to że ona wiedziała kiedy odpuścić i jakoś bardziej wiarygodne to było dla mnie.

Nie wiem, muszę się przespać z tym

Jasne, fabułę można było skonstruować na sto innych (często lepszych) sposobów. Jasne, gameplay jest pochwałą przemocy, podczas gdy fabuła chce mówić coś innego i to się nie spina. A pomimo wielu wpadek, myślę że zapamiętam tą depresyjną przygodę bo jednak wiele scen wywołało u mnie jakieś emocje. Mam nadzieję że następnym razem twórcy pomyślą, że ich gra nie musi dotykać wszystkich problemów i być komentarzem społecznym, bo czasem mniej znaczy więcej. 8/10

  • Plusik 4
Odnośnik do komentarza

Napisałem to też w temacie o Elden Ring

W końcu się udało. Zabiłem Elden beast, zdecydowanie wraz z Malenia najtrudniejszy skurwiel i nie wiem czy nie najtrudniejszy ostatni Boss w ogóle z całej serii soulslike. Gra zajęła mi łącznie 145 godzin.

 

 

 

Ta gra to zdecydowany przerost formy nad treścią, jest za długa o jakieś 60-70 godzin. Konstrukcja świata w ogóle nie pasuje do formy w jakiej prowadzone są w nim questy oraz jak zawsze szczątkowo podawana fabuła. Nawet kurwa nie wiedziałem kim dokładnie jest ten Radagon. Same questy są zjebane, dziwne, wymagające absurdalnych czynności a świat ER jest przecież ogromny. Nic by się nie stało jakby obciąć grę o połowe albo niektóre lokacje zmniejszyć lub zlikwidować. Niestety forma sandboxa wymusiła potworny recykling lokacji, lochów, kkopaln, katakumb, przeciwników. Od mountaintop of giants czulem że to nie podąża już w dobrym kierunku i gra byłem zwyczajnie zmęczony. A przecież przede mną było jeszcze sporo gry plus jakieś podziemia do przejścia. Znużenie pogłębia naprawdę bardzo słaba ścieżka dźwiękowa która jest chyba najgorsza z całej serii i masa bezpłciowych bossów, zygac mi się chciało od 5 napierdalania drzewa, kamiennego kota, trolla albo tego robaka. Część broni które zdobywamy przez większość gry jest bezużyteczna bo dopiero w bardzo późniejszych etapach zyskujemy możliwość kupowania odpowiednich surowców do ich ulepszania, a ich samych zdobywamy jak na lekarstwo w stosunku do tego ile tych broni jest. 

 

 

 

Gra ma swoje momenty. Niektóre lokacje ( ten pierwszy zamek,Leyndell, Palac Mogha, Raya lucaria, Posiadlosc Manor i cała góra Gelmir) są zajebiste ale reszta jest albo średnia albo totalnie spierdolona, odbierająca chec do zwiedzania i gry), zdecydowanie przydaloby sie więcej walk z fajnie przemyślanymi bossami jak Malenia, Rykard, ognisty olbrzym, radahn, llortetta. nNiestety twórcy gry okazali sie ofiarą swojego pomysłu i chyba na pewnych etapach zabrakło kreatywności. 

 

 

 

Muszę dodać że gra ma chyba najgorsze hitboxy z całej serii, fatalnie szarpiąca animacje w momencie jak Boss zaczyna strzelać płomieniami i błyskawicami z dupy oraz tragiczna wręcz kamerę. Do tego niektórzy bossowie są po prostu nieuczciwi, tak jak pisał Rozi, stamina oraz opóźnienie po wykonanym ruchu ich nie obowiązuje więc masz przejebane najczęściej.

 

Pomysł z torrentem był spoko ale sterowanie jest nim tak niedorrobione i chujowe że prawie wyjebalem pada przez okno, nie zlicze ile razy spadłem przez fatalne sterowanie.

 

 

 

Grze daje 7/10 nie wiem jakim cudem to było GOTY w zeszłym roku, naprawdę. NG+ traktuje jako nieśmieszny żart i naprawdę szanuje że ludzie mają czas i chęć tą grę przechodzić jeszcze raz. Natomiast platynowanie jej uważam za objaw szalenstwa i masochizmu. Zostawie ja sobie dla Dlc ale potem od razu leci do sklepu. DS3 z dodatkami czy Bloodborne są 3 klasy lepsze od tej gry.

  • Plusik 3
Odnośnik do komentarza

Killzone 2 (PS3)

 

Muszę zagrać w jakieś Hatsune Miku, albo inne gówno na Nintendo, bo chyba zapomniałem, czym jest kolor...

 

Za to przypomniało mi się, jak bardzo nie cierpię kąsolowych FPSów...

 

Pierwsze wrażenie Killzone 2 zrobił dobre. Ciekawy klimat, feeling broni i bardzo fajne zachowanie przeciwników. Niestety, tak mniej więcej w 1/3 kampanii miałem już dość i przez większość czasu zmuszałem się do gry. Może gdyby gra wyszła na cywilizowany sprzęt, żeby można było pograć M+K, to wrażenia byłyby inne. A tak jest to nic innego jak typowy, oklepany kąsolowy shooter siódmej generacji. Framerate max 30fps z licznymi spadkami podczas akcji i cut-scenek, FOV tak niski, że porzygać się można, "fabuła" typowo hamerykańska z żołnierzykami krzyczącymi "fuck" i "urra" co dwa kroki, no i przede wszystkim silnik, który nie generuje koloru innego, niż szary, brązowy i czasem ciemno-pomarańczowy.

 

Ok, dobra, trochę wyolbrzymiam, ale niestety, takie miałem nieustanne odczucie, że gdybym mógł w K2 pograć normalnie na PC, albo chociaż w jakiś remaster, to wrażenia byłby o niebo lepsze.

 

Kampania tak na 6 godzin jest właściwie plusem, bo więcej bym nie zdzierżył. Jakieś tam urozmaicenia są, ale sporadyczne. Większość czasu po prostu strzelamy do kolejnych fal wrogów, którzy na szczęście charakteryzują się świecącymi czerwonymi oczami. W przeciwnym wypadku nie sposób by ich było wypatrzeć w tej całej szaroburej otoczce. Bronie z początku mi się podobały, ale z czasem irytowały kiepską celnością. Beznadziejny shotgun, sto różnych karabinów maszynowych, a te ciekawsze zabawki, bądź amunicja do nich, są tak rzadkie, że nie sposób się nimi nacieszyć.

 

Grę kupiłem spontanicznie za 10zł i po pojedynczym przejściu ląduje głęboko do szuflady, bo na miejsce na półce to nie zasługuje. To nie tak, że to zła gra, bo w tamtych czasach wrażenie z pewnością robiła dobre, plus pewnie ludzie zagrywali się w multiplayera... Ale z założenia granie w konsolowe shooterki jest dla mnie męczące, a usilny nacisk na grafikę ponad płynność zawsze będę uważał za karygodne.

 

Mimo tego gra wygląda faktycznie na tyle dobrze, że zwykły HD Remaster sprawdziłby się dobrze nawet i w dzisiejszych czasach. Dać 60fps, zwiększyć FOV, poprawić nieco sterowanie i byłoby super. A tak póki co mam dość i nie wiem, czy prędko sięgnę po Killzone 3, o ile w ogóle.

  • Plusik 2
  • beka z typa 3
Odnośnik do komentarza

Tchia! [PS5]

1683409998100.jpg.f09bef1d127ea94eb35efc605e799cd1.jpg

 

Twórcy mogą być dumni ze swojej gry. Wszyscy, cała dwunastka z nich. Zmieszczą się przy jednym stole do świętowania. I biorąc pod uwagę fakt, że była ich zaledwie garstka w tym trzonie developerskim, to udała im się ta Tchia (zarówno tytuł jak i główna bohaterka o tym imieniu) ponadprzeciętnie dobrze. Tu i tam rzucają się w oczy braki wynikające z ograniczeń budżetowych czy obsadowych, ale i tak wyjątkowo mi zaimponowali. Pomysłowością, zapałem, zapewne poświęceniem, jak również umiejętnościami, bo tego im nie odmówię. 

 

Pogłoski o śmierci Zeldy są przesadzone. Nie te rozmiary, nie ten rozmach. Inspiracje Tchii są dość oczywiste, ale grze trudno byłoby rywalizować z przygodami Linka, zresztą nawet nie musi. Z powodzeniem może sobie egzystować na boku. Twórcy trzeźwo i rozsądnie mierzyli siły na zamiary i postawili na znacznie bardziej kameralną przygodę, ale w zamian i w przypływie natchnienia obdarzyli ją unikatowym nastrojem. Podtytuł brzmi: A Game Inspired by New Caledonia i mówi w zasadzie wszystko. Nowa Kaledonia leży "gdzieś koło Australii" i to główna wyspa otoczona wieloma przybrzeżnymi wypryskami, a klimat tam panujący łatwo sobie wyobrazić. Bywa iście rajsko, z palmami, egzotycznymi papugami wszelkich kolorów, wielkimi żółwiami leniwie wylegującymi się na plażach. Tchia stara się jak może, by oddać nam ten niebiański nastrój i udaje jej się to bardzo sprawnie. Stylistyka gry daleka jest od realistycznej, ale może właśnie dlatego bywa tutaj po prostu pięknie. Cykl dnia i nocy zapewnia nam ciągłą podróż poprzez całą paletę kolorów nieba, a najbardziej zachwycające efekty uzyskuje przy każdym zachodzie czy wschodzie słońca. Horyzont z wolna różowieje, egzotyczne ptaki zaczynają świergotać radośnie, a słońce przebija się przez listowie wspaniałych palm. Ładniutki ten światek, pełen życia, ale też umiejętnie dawkujący chwile wyciszenia, gdy słyszymy tylko hipnotyzujące cykady i tupot biegnącej niestrudzenie bohaterki. Albo gdy pośród tego iście tropikalnego klimatu łapie nas obfita ulewa, spadając na Tchię niczym zasłona deszczu. A wszędzie wokół idealnie błękitna woda, w której toń aż chce się wskoczyć, by popływać pośród różnokolorowych raf koralowych w polowaniu na zatopione skarby i perły. Upalne ciepło tych obrazków aż wylewa się z ekranu i ogrzewa naszą twarz.

 

Niepowtarzalnego nastroju grze dodaje również niecodzienne udźwiękowienie. Nowa Kaledonia jest terytorium francuskim, więc wiele postaci posługuje się tym językiem. A pozostali mówią w drehu, o którym dialekcie austronezyjskim zapewne nie słyszeliście, ale bez problemu sobie go wyobrazicie (brzmi bardzo plemiennie). Połączenie to bardzo świeże i dokładające bardzo istotną cegiełkę do wyjątkowości gry. W dodatku tytuł jest całkiem obficie ozdobiony utworami z tamtych okolic, które absolutnie wpadają w ucho, a kilka z nich wciąż mam w głowie oraz na liście Spotify, chociaż kompletnie nie rozumiem o czym oni tam śpiewają. Niepodrabialny urok egzotyki chyba, ale brzmią niezwykle optymistycznie. Krótko pisząc - muzyka jest niebanalnie wspaniała. Polecam włączyć sobie poniższy kawałek na resztę lektury.

 

 

No dobra, ale jak się w to gra? Tchia poruszania się uczyła od Linka z Breath of the Wild. Potrafi więc się wspinać po każdej powierzchni, póki wystarczy jej staminy. Zbiegając w dół zbocza może zrobić wślizg, który rozpędzi ją do szalonej prędkości, a i szybowania nie zabrakło. Ponieważ terenem naszych działań jest archipelag, to Tchia podkradła kilka umiejętności również od innego Linka, tego z Wind Wakera. Dysponujemy bowiem własną tratwą, na pokładzie której możemy dowolnie podróżować po okolicznych wodach, stawiać żagiel, chwytać za ster i zrzucać kotwicę, gdy zarządzamy postój. Na przykład, aby ponurkować, bo to również bohaterka potrafi i co najważniejsze, sterowanie rozwiązano na tyle intuicyjnie, że dla gracza to czysta niczym otaczająca nas woda przyjemność. Cały ten kręgosłup gameplayowy wymaga od nas umiejętnego zarządzania staminą, ale twórcy obudowali go małymi, słodkimi detalami, które nie dają nic, poza czystą radością. Po wspięciu się na palmę czy inne drzewo możemy się więc na jego czubku rozbujać i katapultować w wybranym kierunku (timing jest ważny). Lecąc możemy robić spiny i flipy, aby na koniec z gracją zanurkować w wodnej toni (albo wylądować po amatorsku "na dechę"). Jeśli mamy taką chęć, to możemy schować nawet małego dzika do plecaka, bo czemu nie, przyda się na później. W zanadrzu mamy też procę, która służy do... no do tego, do czego służą proce - do płatania figli. Bo przecież nie do walki. Od tego mamy inne umiejętności.

 

Wszak Tchia dysponuje zdolnością wcielania się w okoliczne zwierzątka oraz niewielkie przedmioty. Te pierwsze zapewniają nam przede wszystkim dodatkowe możliwości poruszania się. Ptaki latają, pozwalając szybko pokonywać duże odległości, jelenie szybko biegają, a psy wykopują zakopane skarby. Ryby czy delfiny pozwalają błyskawicznie pływać, kraby swoimi potężnymi szczypcami przecinają łańcuchy. Nietoperze widzą w ciemności. Jako ptak możemy też się zesrać, co jest kompletnie nieprzydatne, ale przynajmniej zabawne. Co innego krowa i wydalony przez nią placek, w który możemy się wcielić (a jakże! a zrazem: fujka!), a który stanowi sam w sobie małą bombę z racji łatwopalnych gazów. Głupkowate? No pewnie, ale w ilu grach możesz być dzikiem (wreszcie!), stonogą, oponą albo innym nieprzydatnym gównem (czasem dosłownie)? Na umiejętności wcielania się w przedmioty opiera się też system walki, jeśli mogę go tak określić. Boje przyjdzie nam toczyć dość sporadycznie i większość z nich przebiega błyskawicznie. Naszymi wrogami są głównie stworzone z tkanin upiory, a na te oczywiście najskuteczniej działa ogień. Wcielamy się więc w okoliczne lampy naftowe  i kanistry z benzyną, by miotać nimi w przeciwników. System to dość ubogi i powtarzalny na dłuższą metę, co szczególnie zaczyna razić pod koniec gry, gdy przyjdzie nam wyczyścić nieco większe obozy wroga. Dobrze mieć plecak wypełniony materiałami wybuchowymi i łatwopalnymi. 

 

Zaraz, przeciwnicy? A skąd oni, zapytacie? No wynikają oni z fabuły, więc może kilka zdań o niej? Nie jest szczególnie imponująca, ale bez wątpienia ma swoje momenty. Opowieść pomimo barwnych okoliczności nosi znamiona nieco mrocznej baśni i zapewne opiera się na okolicznym folklorze oraz legendach. No wiecie, jedzenie niemowlaków, kury z uciętymi głowami żyjące jeszcze przez jakiś czas po dekapitacji, takie tam plemienne opowieści. Nie zabraknie bardziej dramatycznych momentów, zgonów postaci i uciętych kończyn. Więc scenki potrafią zaskakująco kontrastować z ogólnym wydźwiękiem gry, ale fabuła jest podana dość niechlujnie. Pełno w niej dziur logicznych i skrótów, co nieco wpisuje się w gatunek baśni, ale też zostawia dużo niedopowiedzeń i brania pewnych faktów na wiarę. Chociaż przyznaję, że ta stylistyka w której każda postać wygląda jakby miała doczepiany nos klauna mocno mnie urzekła. No i główną bohaterkę bardzo polubiłem, bo jest pełna uroku, ale się z nim nie naprzykrza graczowi. No i te buntownicze gesty w kierunku ostatniego bossa. No zaśmiałem się srogo. Ziomalka.

 

1683409998134.jpg.2d61541087b4b10b19d7daa2218843b7.jpg

 

Oczywiście poza podążaniem za główną fabułą, możemy chwilami nieco odpuścić i poddać się zewowi eksploracji. Bo Tchia to open world, choć w bardzo kameralnym wydaniu. Do zwiedzenia będziemy mieli bowiem raptem dwie duże wyspy i kilkanaście mniejszych rozsianych po okolicy. Czekają nas głównie iście egzotyczne widoki oraz okoliczności, choć zdarzy się również okolica gęściej zamieszkana, upstrzona budynkami oraz industrialnymi zabudowaniami. Jest dość ciasno, ale obficie w atrakcje. Twórcy przygotowali dla nas garść minigierek w rodzaju wyścigów przez obręcze (w różnej postaci - ptak, łódka, jeleń, parkour Tchią), punktowanych skoków do wody (frajda!), porozrzucanych wszędzie owoców zwiększających nasz zapas staminy (przydatne!), klasycznych "wież widokowych", na które warto się wspiąć głównie ze względu widoków, które oferują, poza tym nie zabraknie swoistych dungeonów pozwalających wydłużyć nasz czas "wcielenia się" w inne zwierzę/przedmiot oraz miejsc medytacji, gdzie układamy stos kamieni, by był jak najwyższy, a w nagrodę dostajemy niezwykle przydatny utwór na nasze ukulele. Instrument mamy zawsze na podorędziu i pełni on rolę podobną do okaryny w Zeldach - pozwala przyspieszyć czas, wzywa do nas przydatne zwierzęta i narzędzia. Bierze też udział w kilku minigierkach muzycznych, bardzo satysfakcjonujących i podobnie miło na strunach brzdąkało mi się przy okazji The Last of Us 2 (bliźniaczy system). Utwór z Louise zapadł mi w pamięć najbardziej. Side questów gra w zasadzie nie posiada, no może poza serią map skarbów, które dostarczają masy uciechy, gdy musimy na podstawie tylko kilku szkiców określić miejsce ukrycia nagrody (premiuje spostrzegawczość gracza). Zresztą cała mapa w grze jest rozwiązana dość niekonwencjonalnie, bo... nie uwzględnia pozycji bohaterki. Możemy ją poprosić o podpowiedź, ale ona wyznaczy tylko pewien obszar, bez podawania konkretów. To czyni eksplorację nieco bardziej angażującą niż bieganie od znacznika do znacznika, bo musimy współpracować z tym kawałkiem papieru i dość świadomie go czytać, posługując się przy tym kompasem. Byłoby spore wyzwanie z orientacji w terenie, ale możliwość stawiania pinezek (które potem pojawiają się a kompasie) znacznie łagodzi wyzwanie orientacyjne. Trochę szkoda, ale rozumiem, że bez tego byłoby chwilami mocno wymagająco i zniechęcająco dla 80% graczy. Niemniej ekran gry ani przez moment nie jest zaśmiecony znacznikami, bo gra ich faktycznie nie oferuje, a screeny które wrzucam rożni tylko włączony/wyłączony kompas. Sam HUD niezmiennie pozostaje czysty.

 

Co więcej, twórcom nie zawsze udało się zachować umiar i utrzymać w okolicach złotego środka. Większość wspomnianych atrakcji na mapie jest podanych w rozsądnych ilościach. Kilka, góra kilkanaście sztuk, idealna ilość, by się nie znudzić. W paru kwestiach jednak wyraźnie przesadzono i w efekcie przyjdzie nam zebrać aż 180 zielonych świecidełek oraz wyłowić aż 80 pereł. Całość tylko po to, by ewentualnie przehandlować je na elementy kosmetyczne (swoją drogą świetne i zabawne). Można uznać, że "to tylko dodatek, kompletnie opcjonalny", ale niesmak pozostaje, bo swąd najgorszych cech open worldów lekko się rozniósł. Podobnie należy traktować ponad 30 wrogich baz. Większość z nich to obsada z góra czterech przeciwników i rozprawiamy się z nimi błyskawicznie, ale na usta cisną się trzy słowa: za dużo, niepotrzebnie. Z wad wypisałbym również brak jako takiego sprintu postaci (kosztem staminy) oraz śladową interaktywność z ludźmi, którzy stanowią dekorację w zasadzie mniej znaczącą od przedmiotów (w które przynajmniej możemy się wcielić). 

 

Ale tak, jestem na wskroś oczarowany tą grą. Absolutnie przeskoczyła moje oczekiwania (katapultując się z palmy), rozkochała i zaangażowała. Wlała w moje serce dużo ciepła, optymizmu, rozbawiła i pozwoliła się wyluzować. Czuję w tym tytule ogromne stężenie DUSZY, endgame jest przygotowany z miłością, kurde, tutaj nawet photomode jest rozwiązane niebanalnie. A pierwsza wyprawa tratwą w rytm "Waipeipegu" to jedno z najlepszych openingów ostatnich lat, nie zmyślam. Kojarzycie ten pierwszy galop przez trawę pampasową w Ghost of Tsushima? No właśnie - o ile graliście, to z pewnością. Tchia zadziwia bogactwem jak na grę stworzoną przez garstkę ludzi i teraz bez żadnej szydery - nawet Link mógłby się od niej kilku sztuczek nauczyć (nurkowania chociażby?).

 

Może zabrzmię niedorzecznie, ale z tegorocznych gier, które miałem okazję ograć, to jest aktualnie moje GOTY.

A wykluczając wszelakie rimejki, to bierze ten tytuł z palcem w dupie. 

 

Wspaniała, pomimo niedoskonałości będę bronił jak lew.

 

1683409998142.jpg.3d3edfd0db2029bbc3b938755f7ca092.jpg

1683409998158.jpg.4ded5870eea286e30e2dea60d48d0922.jpg

1683409998166.jpg.d4f370c9ffc5d6a963557e3e138cc984.jpg

 

  • Plusik 6
Odnośnik do komentarza
10 godzin temu, Suavek napisał:

A tak póki co mam dość i nie wiem, czy prędko sięgnę po Killzone 3, o ile w ogóle.

Trojka jest znacznie kolorowa od 2 i wydaje mi sie, ze rowniez plynniejsza (sterowanie). Z reszta jest demo na psn to pobierz i zobacz czy ci pasuje.

 

Ja sterowania padem w fps uczylem sie na KZ1, wiec przy KZ2 nie mialem z tym problemow juz bo wiedzialem, ze to nigdy nie bedzie k+m i trzeba po prostu sie z tym pogodzic. No i bylem tym co gral w tego multiplayera spedzajac tam setki godzin, jedno z lepszych multi w jakie gralem. Co do grafiki to chyba po prostu wtedy byl mocny dysonans miedzy gierkami z ps2 a ps3. Cos czego przy obecnych generacjach praktycznie juz sie nie zauwaza.

Odnośnik do komentarza
9 godzin temu, Kmiot napisał:

Tchia! [PS5]

1683409998100.jpg.f09bef1d127ea94eb35efc605e799cd1.jpg

 

Twórcy mogą być dumni ze swojej gry. Wszyscy, cała dwunastka z nich. Zmieszczą się przy jednym stole do świętowania. I biorąc pod uwagę fakt, że była ich zaledwie garstka w tym trzonie developerskim, to udała im się ta Tchia (zarówno tytuł jak i główna bohaterka o tym imieniu) ponadprzeciętnie dobrze. Tu i tam rzucają się w oczy braki wynikające z ograniczeń budżetowych czy obsadowych, ale i tak wyjątkowo mi zaimponowali. Pomysłowością, zapałem, zapewne poświęceniem, jak również umiejętnościami, bo tego im nie odmówię. 

 

Pogłoski o śmierci Zeldy są przesadzone. Nie te rozmiary, nie ten rozmach. Inspiracje Tchii są dość oczywiste, ale grze trudno byłoby rywalizować z przygodami Linka, zresztą nawet nie musi. Z powodzeniem może sobie egzystować na boku. Twórcy trzeźwo i rozsądnie mierzyli siły na zamiary i postawili na znacznie bardziej kameralną przygodę, ale w zamian i w przypływie natchnienia obdarzyli ją unikatowym nastrojem. Podtytuł brzmi: A Game Inspired by New Caledonia i mówi w zasadzie wszystko. Nowa Kaledonia leży "gdzieś koło Australii" i to główna wyspa otoczona wieloma przybrzeżnymi wypryskami, a klimat tam panujący łatwo sobie wyobrazić. Bywa iście rajsko, z palmami, egzotycznymi papugami wszelkich kolorów, wielkimi żółwiami leniwie wylegującymi się na plażach. Tchia stara się jak może, by oddać nam ten niebiański nastrój i udaje jej się to bardzo sprawnie. Stylistyka gry daleka jest od realistycznej, ale może właśnie dlatego bywa tutaj po prostu pięknie. Cykl dnia i nocy zapewnia nam ciągłą podróż poprzez całą paletę kolorów nieba, a najbardziej zachwycające efekty uzyskuje przy każdym zachodzie czy wschodzie słońca. Horyzont z wolna różowieje, egzotyczne ptaki zaczynają świergotać radośnie, a słońce przebija się przez listowie wspaniałych palm. Ładniutki ten światek, pełen życia, ale też umiejętnie dawkujący chwile wyciszenia, gdy słyszymy tylko hipnotyzujące cykady i tupot biegnącej niestrudzenie bohaterki. Albo gdy pośród tego iście tropikalnego klimatu łapie nas obfita ulewa, spadając na Tchię niczym zasłona deszczu. A wszędzie wokół idealnie błękitna woda, w której toń aż chce się wskoczyć, by popływać pośród różnokolorowych raf koralowych w polowaniu na zatopione skarby i perły. Upalne ciepło tych obrazków aż wylewa się z ekranu i ogrzewa naszą twarz.

 

Niepowtarzalnego nastroju grze dodaje również niecodzienne udźwiękowienie. Nowa Kaledonia jest terytorium francuskim, więc wiele postaci posługuje się tym językiem. A pozostali mówią w drehu, o którym dialekcie austronezyjskim zapewne nie słyszeliście, ale bez problemu sobie go wyobrazicie (brzmi bardzo plemiennie). Połączenie to bardzo świeże i dokładające bardzo istotną cegiełkę do wyjątkowości gry. W dodatku tytuł jest całkiem obficie ozdobiony utworami z tamtych okolic, które absolutnie wpadają w ucho, a kilka z nich wciąż mam w głowie oraz na liście Spotify, chociaż kompletnie nie rozumiem o czym oni tam śpiewają. Niepodrabialny urok egzotyki chyba, ale brzmią niezwykle optymistycznie. Krótko pisząc - muzyka jest niebanalnie wspaniała. Polecam włączyć sobie poniższy kawałek na resztę lektury.

 

 

No dobra, ale jak się w to gra? Tchia poruszania się uczyła od Linka z Breath of the Wild. Potrafi więc się wspinać po każdej powierzchni, póki wystarczy jej staminy. Zbiegając w dół zbocza może zrobić wślizg, który rozpędzi ją do szalonej prędkości, a i szybowania nie zabrakło. Ponieważ terenem naszych działań jest archipelag, to Tchia podkradła kilka umiejętności również od innego Linka, tego z Wind Wakera. Dysponujemy bowiem własną tratwą, na pokładzie której możemy dowolnie podróżować po okolicznych wodach, stawiać żagiel, chwytać za ster i zrzucać kotwicę, gdy zarządzamy postój. Na przykład, aby ponurkować, bo to również bohaterka potrafi i co najważniejsze, sterowanie rozwiązano na tyle intuicyjnie, że dla gracza to czysta niczym otaczająca nas woda przyjemność. Cały ten kręgosłup gameplayowy wymaga od nas umiejętnego zarządzania staminą, ale twórcy obudowali go małymi, słodkimi detalami, które nie dają nic, poza czystą radością. Po wspięciu się na palmę czy inne drzewo możemy się więc na jego czubku rozbujać i katapultować w wybranym kierunku (timing jest ważny). Lecąc możemy robić spiny i flipy, aby na koniec z gracją zanurkować w wodnej toni (albo wylądować po amatorsku "na dechę"). Jeśli mamy taką chęć, to możemy schować nawet małego dzika do plecaka, bo czemu nie, przyda się na później. W zanadrzu mamy też procę, która służy do... no do tego, do czego służą proce - do płatania figli. Bo przecież nie do walki. Od tego mamy inne umiejętności.

 

Wszak Tchia dysponuje zdolnością wcielania się w okoliczne zwierzątka oraz niewielkie przedmioty. Te pierwsze zapewniają nam przede wszystkim dodatkowe możliwości poruszania się. Ptaki latają, pozwalając szybko pokonywać duże odległości, jelenie szybko biegają, a psy wykopują zakopane skarby. Ryby czy delfiny pozwalają błyskawicznie pływać, kraby swoimi potężnymi szczypcami przecinają łańcuchy. Nietoperze widzą w ciemności. Jako ptak możemy też się zesrać, co jest kompletnie nieprzydatne, ale przynajmniej zabawne. Co innego krowa i wydalony przez nią placek, w który możemy się wcielić (a jakże! a zrazem: fujka!), a który stanowi sam w sobie małą bombę z racji łatwopalnych gazów. Głupkowate? No pewnie, ale w ilu grach możesz być dzikiem (wreszcie!), stonogą, oponą albo innym nieprzydatnym gównem (czasem dosłownie)? Na umiejętności wcielania się w przedmioty opiera się też system walki, jeśli mogę go tak określić. Boje przyjdzie nam toczyć dość sporadycznie i większość z nich przebiega błyskawicznie. Naszymi wrogami są głównie stworzone z tkanin upiory, a na te oczywiście najskuteczniej działa ogień. Wcielamy się więc w okoliczne lampy naftowe  i kanistry z benzyną, by miotać nimi w przeciwników. System to dość ubogi i powtarzalny na dłuższą metę, co szczególnie zaczyna razić pod koniec gry, gdy przyjdzie nam wyczyścić nieco większe obozy wroga. Dobrze mieć plecak wypełniony materiałami wybuchowymi i łatwopalnymi. 

 

Zaraz, przeciwnicy? A skąd oni, zapytacie? No wynikają oni z fabuły, więc może kilka zdań o niej? Nie jest szczególnie imponująca, ale bez wątpienia ma swoje momenty. Opowieść pomimo barwnych okoliczności nosi znamiona nieco mrocznej baśni i zapewne opiera się na okolicznym folklorze oraz legendach. No wiecie, jedzenie niemowlaków, kury z uciętymi głowami żyjące jeszcze przez jakiś czas po dekapitacji, takie tam plemienne opowieści. Nie zabraknie bardziej dramatycznych momentów, zgonów postaci i uciętych kończyn. Więc scenki potrafią zaskakująco kontrastować z ogólnym wydźwiękiem gry, ale fabuła jest podana dość niechlujnie. Pełno w niej dziur logicznych i skrótów, co nieco wpisuje się w gatunek baśni, ale też zostawia dużo niedopowiedzeń i brania pewnych faktów na wiarę. Chociaż przyznaję, że ta stylistyka w której każda postać wygląda jakby miała doczepiany nos klauna mocno mnie urzekła. No i główną bohaterkę bardzo polubiłem, bo jest pełna uroku, ale się z nim nie naprzykrza graczowi. No i te buntownicze gesty w kierunku ostatniego bossa. No zaśmiałem się srogo. Ziomalka.

 

1683409998134.jpg.2d61541087b4b10b19d7daa2218843b7.jpg

 

Oczywiście poza podążaniem za główną fabułą, możemy chwilami nieco odpuścić i poddać się zewowi eksploracji. Bo Tchia to open world, choć w bardzo kameralnym wydaniu. Do zwiedzenia będziemy mieli bowiem raptem dwie duże wyspy i kilkanaście mniejszych rozsianych po okolicy. Czekają nas głównie iście egzotyczne widoki oraz okoliczności, choć zdarzy się również okolica gęściej zamieszkana, upstrzona budynkami oraz industrialnymi zabudowaniami. Jest dość ciasno, ale obficie w atrakcje. Twórcy przygotowali dla nas garść minigierek w rodzaju wyścigów przez obręcze (w różnej postaci - ptak, łódka, jeleń, parkour Tchią), punktowanych skoków do wody (frajda!), porozrzucanych wszędzie owoców zwiększających nasz zapas staminy (przydatne!), klasycznych "wież widokowych", na które warto się wspiąć głównie ze względu widoków, które oferują, poza tym nie zabraknie swoistych dungeonów pozwalających wydłużyć nasz czas "wcielenia się" w inne zwierzę/przedmiot oraz miejsc medytacji, gdzie układamy stos kamieni, by był jak najwyższy, a w nagrodę dostajemy niezwykle przydatny utwór na nasze ukulele. Instrument mamy zawsze na podorędziu i pełni on rolę podobną do okaryny w Zeldach - pozwala przyspieszyć czas, wzywa do nas przydatne zwierzęta i narzędzia. Bierze też udział w kilku minigierkach muzycznych, bardzo satysfakcjonujących i podobnie miło na strunach brzdąkało mi się przy okazji The Last of Us 2 (bliźniaczy system). Utwór z Louise zapadł mi w pamięć najbardziej. Side questów gra w zasadzie nie posiada, no może poza serią map skarbów, które dostarczają masy uciechy, gdy musimy na podstawie tylko kilku szkiców określić miejsce ukrycia nagrody (premiuje spostrzegawczość gracza). Zresztą cała mapa w grze jest rozwiązana dość niekonwencjonalnie, bo... nie uwzględnia pozycji bohaterki. Możemy ją poprosić o podpowiedź, ale ona wyznaczy tylko pewien obszar, bez podawania konkretów. To czyni eksplorację nieco bardziej angażującą niż bieganie od znacznika do znacznika, bo musimy współpracować z tym kawałkiem papieru i dość świadomie go czytać, posługując się przy tym kompasem. Byłoby spore wyzwanie z orientacji w terenie, ale możliwość stawiania pinezek (które potem pojawiają się a kompasie) znacznie łagodzi wyzwanie orientacyjne. Trochę szkoda, ale rozumiem, że bez tego byłoby chwilami mocno wymagająco i zniechęcająco dla 80% graczy. Niemniej ekran gry ani przez moment nie jest zaśmiecony znacznikami, bo gra ich faktycznie nie oferuje, a screeny które wrzucam rożni tylko włączony/wyłączony kompas. Sam HUD niezmiennie pozostaje czysty.

 

Co więcej, twórcom nie zawsze udało się zachować umiar i utrzymać w okolicach złotego środka. Większość wspomnianych atrakcji na mapie jest podanych w rozsądnych ilościach. Kilka, góra kilkanaście sztuk, idealna ilość, by się nie znudzić. W paru kwestiach jednak wyraźnie przesadzono i w efekcie przyjdzie nam zebrać aż 180 zielonych świecidełek oraz wyłowić aż 80 pereł. Całość tylko po to, by ewentualnie przehandlować je na elementy kosmetyczne (swoją drogą świetne i zabawne). Można uznać, że "to tylko dodatek, kompletnie opcjonalny", ale niesmak pozostaje, bo swąd najgorszych cech open worldów lekko się rozniósł. Podobnie należy traktować ponad 30 wrogich baz. Większość z nich to obsada z góra czterech przeciwników i rozprawiamy się z nimi błyskawicznie, ale na usta cisną się trzy słowa: za dużo, niepotrzebnie. Z wad wypisałbym również brak jako takiego sprintu postaci (kosztem staminy) oraz śladową interaktywność z ludźmi, którzy stanowią dekorację w zasadzie mniej znaczącą od przedmiotów (w które przynajmniej możemy się wcielić). 

 

Ale tak, jestem na wskroś oczarowany tą grą. Absolutnie przeskoczyła moje oczekiwania (katapultując się z palmy), rozkochała i zaangażowała. Wlała w moje serce dużo ciepła, optymizmu, rozbawiła i pozwoliła się wyluzować. Czuję w tym tytule ogromne stężenie DUSZY, endgame jest przygotowany z miłością, kurde, tutaj nawet photomode jest rozwiązane niebanalnie. A pierwsza wyprawa tratwą w rytm "Waipeipegu" to jedno z najlepszych openingów ostatnich lat, nie zmyślam. Kojarzycie ten pierwszy galop przez trawę pampasową w Ghost of Tsushima? No właśnie - o ile graliście, to z pewnością. Tchia zadziwia bogactwem jak na grę stworzoną przez garstkę ludzi i teraz bez żadnej szydery - nawet Link mógłby się od niej kilku sztuczek nauczyć (nurkowania chociażby?).

 

Może zabrzmię niedorzecznie, ale z tegorocznych gier, które miałem okazję ograć, to jest aktualnie moje GOTY.

A wykluczając wszelakie rimejki, to bierze ten tytuł z palcem w dupie. 

 

Wspaniała, pomimo niedoskonałości będę bronił jak lew.

 

1683409998142.jpg.3d3edfd0db2029bbc3b938755f7ca092.jpg

1683409998158.jpg.4ded5870eea286e30e2dea60d48d0922.jpg

1683409998166.jpg.d4f370c9ffc5d6a963557e3e138cc984.jpg

 

Boże proszę przestać wymienić słowo Zelda w sąsiedztwie tego drewna. Mało „kolorowych” gierek mnie odrzuca, ale w tym przypadku się udało.  Strasznie to nijakie i premiera w abonamencie, to chyba była jedyna słuszna decyzja. No nie poczułem DUSZY. 

Dzięki Bogu szybko poprawiłem sobie smak kolorowych gierek AA doskonałym HiFi.

 

8 minut temu, Mejm napisał:

Trojka jest znacznie kolorowa od 2 i wydaje mi sie, ze rowniez plynniejsza (sterowanie). Z reszta jest demo na psn to pobierz i zobacz czy ci pasuje.

 

Ja sterowania padem w fps uczylem sie na KZ1, wiec przy KZ2 nie mialem z tym problemow juz bo wiedzialem, ze to nigdy nie bedzie k+m i trzeba po prostu sie z tym pogodzic. No i bylem tym co gral w tego multiplayera spedzajac tam setki godzin, jedno z lepszych multi w jakie gralem. Co do grafiki to chyba po prostu wtedy byl mocny dysonans miedzy gierkami z ps2 a ps3. Cos czego przy obecnych generacjach praktycznie juz sie nie zauwaza.

No i trójka jest chyba w 60ks?

Odnośnik do komentarza
5 minut temu, Ukukuki napisał:

To legendarne multi z KZ2 to pamiętam jako chaotyczny szajs, przy spawnie trup leżał gęsto. Bez sensu w gierkach multiplayer. 

Multi było fajne do momentu odblokowania bazooki. Później to jedna ekipa stała pod spawn pointem drugiej i waliła tymi bazookami tak, że ta druga nie mogła stamtąd wyjść 

Odnośnik do komentarza

Dobrze się grało w multi tylko input lag przy celowaniu to był jakiś nieśmieszny żart a jeszcze ludzie mieli czelność to bronić, że czuć ciężar żołnierza :balon:

 

Kampania na raz, ale do dzisiaj pamiętam Akademię Radeca czy jazdę mechem/czołgiem.

W ogóle Sony kiedyś robiło fpsy!

  • Plusik 1
Odnośnik do komentarza
29 minut temu, balon napisał:

No i trójka jest chyba w 60ks?

No tez wlasnie tak bym powiedzial, ale nie bylem pewien czy to bylo faktycznie 60 czy "uczucie 60" bo zrezygnowali z tego slamazarnego sterowania.

 

9 minut temu, Ukukuki napisał:

To legendarne multi z KZ2 to pamiętam jako chaotyczny szajs, przy spawnie trup leżał gęsto. Bez sensu w gierkach multiplayer. 

Moze jakbys sie nie dawal zamykac na spawnpointcie to by ci sie bardziej podobalo :kaz: Z reszta to chyba najbardziej w akademii radeca dzialalo.

Odnośnik do komentarza

Mam już trójkę, więc zagram "kiedyśtam", jak znowu mnie najdzie ochota na tego typu starocia. I też liczę, na choć odrobinę koloru, a przynajmniej okładkowej bieli.

 

Multi nie oceniam, tylko kampanię, ale generalnie wszystko sprowadza się do tego, że to gra, w którą świetnie by się grało, gdyby nie mankamenty sprzętowe, tudzież jakieś archaizmy. Nie wspomniałem o sterowaniu, ale faktycznie było dość toporne i miałem z nim problem jak rzadko kiedy w FPSach na padzie. Ustawiłem czułość na wyższą, to miałem problem z precyzją, zaś na domyślnej postać porusza i obraca się jak czołg. Do tego chowanie się za przeszkodami najpierw wydało się ciekawe, a z czasem zaczęło przeszkadzać i być nieopłacalne, bo i tak osłona nie dawała gwarancji uniknięcia strzału.

 

Tu gość fajnie gierkę omówił po latach i właściwie potwierdzam niemal wszystko.

 

I też uważam, że gierce, czy nawet całej serii przydałby się remake, czy remaster. Te gry nadal wyglądają bardzo dobrze, a animacje robią wrażenie nawet po latach. Sony zamiast kombinować z remakiem jakiegoś pięcioletniego Horizona powinno wziąć się za takie klasyki, plus właśnie Resistance, czy Infamous, i je wydać na PS5+PC.

Odnośnik do komentarza
11 minut temu, Ukukuki napisał:

Na YT był kiedyś filmik dlaczego wiele gier na X360 i PS3 było szaroburych z odcieniami brązowego - było to mniej obciążające dla konsoli ale nie mogę tego znaleźć. 

Może chodziło o rozmiar tekstur? Bo czym mniej zróżnicowane pod względem barwy/nasycenia/waloru tekstury tym mniej zajmują miejsca. Ja tylko słyszałem o problemie na początku generacji z oświetleniem Why "Next-Gen Games" Went Gray, Brown, And Grey. (gamedeveloper.com)

Odnośnik do komentarza

Infamous strasznie średnia seria. Niby na papierze miała wszystko by być super gra o super bohaterze ale gameplay był do bólu rzemieślniczy. Mimo wszystko zapamiętam twist fabularny z jedynki, jeden z lepszych na PS3.

 

Killzone2 remaster to praktycznie gotowiec na fpsa, który nawet teraz zrobi szum w branży. Oczywiście musieliby zostawić multi i cała jego strukturę, a nie to co wymyślili w trójce. Ten cały system ligowy, klanowy, turniejowy był fantastyczny, wystarczyło by tylko lekko to wypolerować.

Odnośnik do komentarza

Skończyłem sobie wczoraj gre Resident Evil Revelations na konsoli SWITCH.

Zawsze jak mi gdzieś mignął gameplay przez te wszystkie lata to myślałem że gra jest jakąś mega popierdółką z masą strzelania i brakiem residenta w sobie ale jednak się troche myliłem.

 

Z technicznych głupot to jestem pod wrażeniem jak ta gra wygląda biorąc pod uwage że w końcu oryginalnie to produkcja z 3dsa :0  na oledziku grało się miło i włączyłem sobie sterowanie ruchowe bo celowanie gałką było mega drewnem, chyba pierwszy raz w życiu przyjemnie mi się celowało za pomocą żyroskopu i nawet ten pomysł ze skanerem mnie przez to nie zirytował po godzinie ( te remastery re5/6 też tak dobrze działają) i twórcy fajno wykorzystali wibracje joyconów. Jedyne do czego mogę sie dojebać to lekkie dropy fpsów i jeden crash na 8h gry.

 

Dobra gameplay to w dużej mierze okropne, drętwe i sprawiające 0 frajdy strzelanie. Bronie nie mają kopa a przeciwnicy zbytnio nie reagują na nasze pociski więc zabijanie stworków to raczej przykry obowiązek ale podobał mi się ich design. Najlepszą rzeczą w tej grze to zdecydowanie miejscówka :banderas: Mam nadzieje że jeszcze kiedyś powrócą na statek przy okazji dużej części bo mega pasuje to do klimatu residentów, zagadki niby są ale obrażają inteligencje gracza o wiele bardziej niż te z innych części więc nic więcej o nich nie powiem xD

 

Kolejnym plusem to wspinająca się na wyżyny głupoty historia i jedne z najgorzej napisanych dialogów w historii gier :obama: Co oni gadają w tej grze to ja nawet nie :kekw: uwielbiam ale to ja, spięte dupska co muszą płakać na grze komputerowej raczej nie znajdą tutaj nic dla siebie.

 

Polecam dla gracza typu lubiącego residenty, reszta raczej może sobie odpuścić.

 

 

PS. Jill szczuje zagrajmera cycem i dupskiem w kombinezonie ale moje serce należy do Jill z rimejku trójki więc tu minus za takie stroje:nosacz2:

 

  • Plusik 1
  • beka z typa 1
Odnośnik do komentarza

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.
Uwaga: Twój wpis zanim będzie widoczny, będzie wymagał zatwierdzenia moderatora.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...